Warszawa nie chce muzeum z kolekcją Grażyny Kulczyk. Szwajcarzy chętnie je przyjmą
Grażyna Kulczyk wpadła na śmiały pomysł, który chciała sfinansować ze sprzedaży słynnego Starego Browaru w Poznaniu. Postanowiła zbudować dwa muzea, które mogłyby stać się miejscem prezentacji jej wielkiej kolekcji sztuki. Jedno, nieduże, w Szwajcarii, jako wizytówkę zbiorów sztuki polskiej za granicą. I drugie, dużo większe, w Warszawie, w którym z kolei rodacy mieliby szansę na kontakt z najlepszą sztuką światową. Do takich przedsięwzięć trzeba jednak dwojga; współpraca z lokalnym samorządem jest warunkiem sukcesu. Efekt? Władze bogatej stolicy nie wykazały żadnego zainteresowania projektem, torpedowały propozycje bizneswoman, a prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz przez półtora roku nie znalazła czasu, by choć posłuchać, w jaki sposób Grażyna Kulczyk chce zainwestować w mieście co najmniej pół miliarda złotych, a z czasem – bo taka padła propozycja – przekazać i muzeum, i zbiory na własność Warszawie. Nie poruszyła jej nawet informacja, że muzeum miał zaprojektować architekt, do którego realizacji pielgrzymują, niemal na kolanach, miłośnicy architektury z całego świata.
Muzeum w wiosce Sush
Natomiast władze w biednej Szwajcarii całkowicie otworzyły się na projekt, choć był ryzykowny, jako że dotyczył ingerencji w idylliczny krajobraz Engadyny (na pograniczu Włoch, Austrii i Liechtensteinu). W efekcie w malutkiej wiosce Sush (260 mieszkańców), na budowie uwija się dziś każdego dnia kilkudziesięciu robotników, a dwa dźwigi nie zatrzymują się nawet na chwilę. Muzeum tworzone na bazie lokalnego starego (uwaga!) browaru rośnie w oczach i już za rok powinno przyjąć pierwszych gości. By nie zakłócać harmonii urbanistycznej wioski, część sal ekspozycyjnych postanowiono umieścić pod ziemią, a ich wyrywanie z litej skały odbywa się metodą kontrolowanych mikrodetonacji.