Można by powiedzieć, że sytuacja u nas jest relatywnie lepsza, gdyby nie to, że im dalej od wyborów, tym Donald Trump wydaje się bardziej przytomny i racjonalny, a u nas chyba na odwrót.
W sobotę kilkadziesiąt tysięcy nauczycieli, rodziców, samorządowców protestowało w Warszawie przeciwko tzw. reformie edukacji (nazywanej deformą), a właściwie przeciwko absurdalnemu pośpiechowi, w jakim mają się dokonać fundamentalne zmiany systemu oświaty. Nie mamy lęku przed zmianami, mówili nauczyciele, bo w oświacie one muszą być nieustanne, tylko przed gigantycznym chaosem. Bo poza propagandowymi sloganami nic tu nie jest gotowe. Nikt też do końca nie rozumie tego uporu, aby już, natychmiast podkładać trotyl pod nieźle w sumie funkcjonujący system. W przypadku PiS można jednak przyjąć w ciemno, że jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to zawsze chodzi o władzę. Przejęcie szkolnictwa, możliwe tylko w drodze wielkiego organizacyjnego wstrząsu, to wszak dziesiątki tysięcy kolejnych posad w zasięgu partii oraz silne przyczółki dla uprawiania lokalnej polityki. Ważne przed wyborami samorządowymi w 2018 r. I podobno stąd ten pośpiech.
Nieszczęsna „reforma oświaty” pokazuje wyraźnie, jaki w ogóle mamy problem z rozmową na temat obecnego rządu. Z okazji rocznicy gabinetu premier Szydło w wielu mediach pojawiły się rankingi poszczególnych ministrów. My także w tym numerze zamieszczamy „rating rządowy”, bardzo profesjonalnie przygotowany przez centrum analityczne POLITYKA INSIGHT. Tą samą metodą były oceniane przez PI poprzednie gabinety. Jest jednak pewien problem, którego sformalizowane metody analityczne nie chwytają. Przecież mamy świadomość, że w ogóle nie występuje taki byt jak rząd Beaty Szydło, bo premier nie sprawuje kontroli właściwie nad żadnym znaczącym ministerstwem. „Pozycja polityczna” ministrów zależy wyłącznie od Jarosława Kaczyńskiego; „sprawność zarządzania” trudno ocenić, jeśli niejasne są cele; a „odbiór publiczny” jest bez znaczenia – vide ministrowie Macierewicz, Zalewska, Szyszko, Waszczykowski, Błaszczak i wielu innych, dla których nie istnieje żaden dyskwalifikujący próg publicznej kompromitacji. Nie rezygnujemy jednak z dorocznego ratingu rządu, bo może za wcześnie uznać, że nasze miary już niczego nie mierzą.
Pisaliśmy, że w systemie rządów PiS premier, podobnie jak prezydent, pełni funkcje techniczno-reprezentacyjne, a centrum władzy stanowią resorty siłowe (łącznie z TVP) raportujące bezpośrednio do prezesa. Pozostałe resorty, w tym superministerstwo gospodarcze Mateusza Morawieckiego, mają zadania osłonowe wobec rdzenia. Powinny zapewnić dla całego systemu pieniądze, posady, wpływy w poszczególnych środowiskach i ogólnie spokój. Jeśli tak to mniej więcej wygląda, widać, jak w sumie bez znaczenia są owi, nawet chwaleni, ministrowie osłonowi. Mateusz Morawiecki musiał tego doświadczyć dobitnie w minionym tygodniu. W przeddzień wystąpienia na kongresie gospodarczym w Rzeszowie został ośmieszony przez prezesa brawurową medialną deklaracją, że przedsiębiorcy wstrzymują się z inwestycjami, bo sprzyjają opozycji i „na złość PiS” sabotują własne firmy. Umizgi wicepremiera wobec biznesu zostały też zdezawuowane właśnie uchwaloną ustawą o VAT, która daje urzędnikom ogromną arbitralną władzę nad podatnikami; a rynek pracy i budżet – dwa filary planu Morawieckiego, zostały ugodzone nonszalancką, dewastującą dla gospodarki ustawą o obniżeniu wieku emerytalnego.
A chwalona pani minister Rafalska? Czy rozdanie kilkunastu miliardów złotych, których nie było w budżecie na program 500 plus to sukces? Czy rozdanie 30 mld byłoby dwa razy większym sukcesem? A zasypywanie deficytu w ZUS resztką pieniędzy przejętych z OFE, do czego rząd się szykuje, to sukces? I jaki – gospodarczy, społeczny, polityczny? No i, ciągnąc pytania do ministrów: czy za absurdalne ekshumacje smoleńskie odpowiada tylko prokurator Ziobro czy jednak cały gabinet? A faktyczna likwidacja Trybunału Konstytucyjnego – jest czy nie jest firmowana przez, powiedzmy, ministra zdrowia czy wiceministrów sportu? Dajecie państwo twarz czy próbujecie umyć ręce?
Szczególną cechą tej władzy jest – nazwijmy to – autosakralizacja, unieważniająca normalne kryteria jej oceny. Niewielka arytmetycznie parlamentarna większość staje się Suwerenem, ważniejszym od konstytucji; własna polityka historyczna umieszcza PiS w roli zwieńczenia najgodniejszych nurtów polskiej historii; kult Lecha Kaczyńskiego, pochowanego między królami, najwybitniejszego prezydenta państwa, ale też prezydenta Warszawy (właśnie uroczyście obchodzono 14-lecie objęcia przez Kaczyńskiego tej funkcji), nadaje Jego Bratu majestat i kompetencje regenta; wreszcie mamy sakralizację już ściśle religijną, dotąd poświadczaną przez wielu proboszczów, biskupów i o. Rydzyka, a w ten weekend ukoronowaną powołaniem samego Chrystusa na króla pisowskiej Polski. No i jak tu oceniać nową władzę coraz bardziej „nie z tego świata”? Można, oczywiście, z tej sakralizacji kpić, ale ludzie słabej wiary, ateiści, powinni być, jak głosi pani poseł z PiS, deportowani z Polski (pytania w internecie: zabierać okulary słoneczne czy walonki?).
Wracając do Trumpa. Jego populizm coraz bardziej wygląda na cyniczny. U nas to jakiś szczególnie groźny populizm mistyczny. Już chyba głosowałbym na Trumpa.