Ci niekompetentni starsi ludzie z małych angielskich miasteczek. Ci robotnicy z „pasa rdzy” w północnej części USA. Ci aroganccy biurokraci partyjni i bogacze, którzy myśleli, że wygranie wyborów to tylko kwestia pieniędzy i fachowców od propagandy. Czym zawiniliśmy, że po tylu latach pięknego snu budzimy się w świecie pędzącym na oślep ku palącemu słońcu i zżerającym ostatnie swe zasoby, a za sterami tego statku szaleńców sami gangsterzy, prostacy i wariaci? Cóż, zawiniliśmy, i to wszyscy – i ci prości, i ci skomplikowani. Nikt nie zadbał, by Anglicy z prowincji czuli się bezpieczniej, robotnicy w Detroit znów mieli pracę, a nowojorscy aparatczycy poznali coś więcej niż świat „House of Cards”. Nasza wina – tak wspólna i powszechna, że nie ma już komu docenić naszej skruchy i dać nam rozgrzeszenia. Nie widać też wybawców na horyzoncie. System nam się psuje, a nowy nawet nie jest w fazie projektowania.
Nikt już nie naprawi demokracji parlamentarnej. Sprawy zaszły za daleko. Partie stały się branżą biznesu, polityka marketingiem i piarem, a ludzie są wolni i wściekli – ani myślą wybierać lepszych od siebie. Będą już zawsze wybierać swoich. Frustracja i resentyment będzie dominującą emocją w polityce, skoro nie może nią już być entuzjazm, nadzieja ani narodowe kompleksy. Nadzieja jest dobra dla maluczkich.
Wyemancypowani obywatele, zaczajeni w swoich fejsbukowych niszach, nie pozwalają sobie na takie infantylne słabostki. Entuzjazm swoich ojców i dziadów zastąpili bezkrytycznym krytycyzmem. Nieprędko się z nim rozstaną. Nihilizm wciąga jak grzech. Demokracja, żyjąca przez ponad sto lat z posagu otrzymanego po paternalistycznym, hierarchicznym społeczeństwie przeszłości, nie jest już szczytnym ideałem i obietnicą, bo doszła dziś do własnej prawdy.