Baśnie o tysiącu dronów
Cała prawda o tym, jakie to „drony bojowe” planuje kupić MON
Przekaz MON korzysta na tym, że dla przeciętnego odbiorcy newsów zbitka „dron bojowy” brzmi dostatecznie groźnie, by zadrżeć albo pęcznieć z dumy i już nie wchodzić szczegóły. Tymczasem to, czego tysiąc, a może więcej ma być kupione dla Wojsk Obrony Terytorialnej i operacyjnych, to niespecjalnie wyszukana amunicja krążąca – a nie to, co świat zna jako „drony bojowe”.
Celem tego tekstu jest pokazanie, jak brak poszanowania dla powszechnie przyjętej terminologii umożliwia manipulowanie świadomością publiczną. Nie jest to analiza planów zakupowych Ministerstwa Obrony Narodowej ani krytyka tego czy innego rozwiązania technicznego, jakie w przyszłości miałoby trafić do wojska. Tu bowiem żadnych decyzji nie ma i poruszamy się na gruncie zapowiedzi. A one mogą być mylące.
Jakich dronów potrzebuje polskie wojsko?
Zacznę od tego, że dron dronowi nierówny. To, co za kilkaset złotych możemy kupić w elektromarkecie lub zamówić w internecie, nie nadaje się do użytkowania w wojsku, choć istnieją udokumentowane przypadki stosowania komercyjnych bezzałogowców w konfliktach asymetrycznych czy na froncie w Donbasie przez ukraińskie bataliony ochotnicze.
Na użytek polskich zamówień obronnych drony zostały posortowane w kategorie i wpisane do programu zbrojeń zwanego Planem Modernizacji Technicznej. Mało tego, uzyskały priorytetowy status (ich orędownikiem był gen. bryg. prof. Stanisław Koziej, były szef BBN) poprzez wpisanie do jednego z 14 Programów Operacyjnych pod nazwą „Rozpoznanie Obrazowe i Satelitarne”. Oczywiście drona na orbitę nikt nie pośle, choć w sumie satelita to też bezzałogowiec.
Nasi wojskowi zgłosili zapotrzebowanie na pięć klas dronów, kolejno od najmniejszego rodzaju: mikro, mini, klasy taktycznej krótkiego zasięgu, taktycznej średniego zasięgu i MALE – z angielska Medium Altitude Long Endurance, czyli operujące na średnim pułapie i z dużą długotrwałością lotu.