W minionym tygodniu parlament obradował bowiem nad 6., 7. i 8. z kolei projektami ustaw PiS o Trybunale, które wszystkie oczywiście – tak jak projekty od 1. do 5. – miały charakter „naprawczy”. Tym razem jednak nie będzie w felietonie próby zrozumienia, co się działo i stało, ponieważ wsio paniatno, bukwy nie nużny. Ważniejszy jest namysł nad tym, co i jak może się stać, i co z tego wyniknie.
Pisowski obóz władzy skupił się bowiem na jednym: jak z mocy ustawy sprawić, by po zakończeniu kadencji sędziego Andrzeja Rzeplińskiego prezes Trybunału był „nasz”, a nie „nie nasz”, a gdyby prezesa nie udało się powołać – by sędzią kierującą była „nasza” sędzia Julia Przyłębska, niewiasta, w której, co widział każdy w telewizorze, buzują emocje antytrybunalskie o takim nasileniu, że kierowana rozumem wola nie jest w stanie ich powściągnąć. Prawo, jako regulator relacji między organami władzy, zniknęło i zostało zredukowane do tiulu otaczającego nagą wolę polityczną. Do takiej sytuacji adaptowała się większość sędziów Trybunału broniąca jego niezależności, która wskazała jako kandydatów na prezesa trzech sędziów, pomimo braku kworum w Zgromadzeniu Ogólnym. A kworum było nie do zebrania, gdyż trójka wybranych przez PiS sędziów poszła na L-4.
Ponieważ sytuacja jest jasna, a prawa już nie ma, to z półki podręcznej wspomagającej mnie przy pisaniu tego felietonu usuwam filozofów prawa i konstytucjonalistów, a ich miejsce zajmują teoretycy i praktycy sztuki wojennej: Cezar, Sun-tzu, Clausewitz, Maurycy Saski.
Wiadomo, że po 19 grudnia (koniec sędziowskiej kadencji prezesa Rzeplińskiego) żadnego nowego prezesa nie będzie.