Kraj

Dzieje trzech życzeń

Niespełnione marzenia, czyli jak zmieniali się Polacy

Mirosław Gryń / Polityka
Przed ćwierć wiekiem wyobrażaliśmy sobie polskie społeczeństwo przyszłości jako rozumne, wykształcone, otwarte, tolerancyjne, głęboko demokratyczne. Mrzonki?
Mirosław Gryń/Polityka
Mirosław Gryń/Polityka

Artykuł w wersji audio

Artykuł ukazał się w POLITYCE w grudniu 2016 r.

Mieliśmy marzenie, a właściwie trzy. Sensem polskiej transformacji była zmiana ustroju na demokratyczny i gospodarki na logiczną, ale też przebudowa społeczeństwa. Politycy (i to niezależnie od ideowych opcji), a zwłaszcza badacze społeczni przez lata wydawali się zgodni, że ta wielka odmiana wręcz sama się dokona, skoro będzie rósł poziom wykształcenia Polaków, a jednocześnie w ogromnej liczbie ruszą oni w świat (jako pracownicy, turyści, studenci) i go podpatrzą. Po dekadzie doszła nadzieja, że wesprze tę przemianę internet, który zejdzie pod strzechy i uczyni wszystkich bez wyjątku uczestnikami wymiany informacji, myśli i poglądów. Tak wyglądała również esencja wielkiego europejskiego projektu – spełnienie tych trzech warunków, jak wierzono, powinno zaszczepić, zwłaszcza młode pokolenia, na wirusy autorytaryzmów i nacjonalizmów, etnicznych i religijnych nienawiści.

Co się zatem stało, że dziś budzimy się w rzeczywistości jak z dowcipu o złośliwej złotej rybce? Co prawda wszystkie trzy życzenia spełniła, ale jakoś na opak, bo bynajmniej nie wynikły z tego szczęśliwość i spokój po wsze czasy. Zwłaszcza młodzież sprawia wrażenie coraz bardziej zamykającej się na świat. Poparcie dla działań Obozu Narodowo-Radykalnego czy Młodzieży Wszechpolskiej deklaruje 17 proc. Polaków, a jeśli wziąć pod uwagę tych w wieku 18–24 lata, to aż 38 proc. Niechęć do przyjmowania uchodźców w Polsce częściej wyrażają osoby od 18. do 34. roku życia – podkreśla w kolejnych, tegorocznych raportach CBOS.

Obecna władza jest głęboko przekonana, że Polacy dali się zwieść chybionym liberalnym i lewackim mrzonkom. To władza, która opóźniła start szkolny polskich dzieci, zapowiada ograniczenie liczby studentów i uczelni, a jeśli chodzi o sieć, to taką ma zasługę, że mistrzowsko wykorzystuje ją do siania niezgody. Co gorsza, również po stronie demokratycznej i liberalnej zalęgło się zwątpienie. Cóż nam jako społeczeństwu po powszechności dyplomów „tego i owego”? Cóż po wyjazdach na symboliczny zmywak? Cóż po sieciowym hejcie i powielanych tam bzdurach? A jednak jest czego bronić. Generalny rozrachunek ze złotą rybką wciąż może nam wyjść na plus.

Życzenie pierwsze: wykształćmy się

Czy warto było zatem marzyć o tym, byśmy się wykształcili? Postęp w tej dziedzinie jest imponujący: wśród 30-latków wyższe wykształcenie ma dziś już co trzeci Polak, gdy wśród 50-latków jedynie co dziesiąty.

Tyle że tysiące ludzi zapłaciło za dyplomy na byle jakich uczelniach. Rzesze absolwentów są rozczarowane, bo zwłaszcza po najliczniej obleganych kierunkach zarządzania, ekonomii czy pedagogiki najtrudniej znaleźć pracę zgodną z wykształceniem. Weźmy dane GUS dla jednego tylko województwa – łódzkiego, gdzie uczelnie kończy rocznie blisko 30 tys. absolwentów. 8 tys. spośród nich wychodzi z dyplomami ekonomicznymi i administracyjnymi, przy czym 5 tys. otrzymuje je w szkołach niepublicznych. Kierunki pedagogiczne kończy aż 7 tys. osób rocznie, z czego 5,5 tys. w placówkach niepublicznych. Nauki społeczne „produkują” 2,8 tys. absolwentów rocznie, a humanistyczne – 2,7 tys. Te właśnie kierunki uchodzą za najmniej rynkowe.

Dziś jesteśmy mądrzy po szkodzie: nie wolno było aż tak cynicznie wykorzystywać powszechnej chęci do kształcenia się, oferując zwłaszcza młodzieży z prowincji, z mniej kulturowo i finansowo zasobnych środowisk, towaru pośledniej kategorii. Nie wolno było w ogóle traktować dyplomu jako towaru. A przecież nawet w systemie państwowym stał się on towarem: uczelnie były opłacane za liczbę, a nie za jakość dyplomów.

To poczucie gigantycznego szwindlu dokonanego na młodych ludziach przysłania dziś fakt, że wciąż po stokroć lepiej być magistrem, niż nim nie być. Nawet zaocznym, niestacjonarnym, nawet „tego i owego”. Nic tak skutecznie nie chroni w Polsce przed bezrobociem jak wyższe wykształcenie. W 2004 r. 7,3 proc. Polaków z wyższym wykształceniem uganiało się za pracą (średnia dla UE stopa bezrobocia absolwentów z dyplomami wynosiła wtedy 5,8 proc.). Według danych GUS z 2014 r. bez pracy pozostawało 4,6 proc. polskich magistrów. To wprawdzie wynik gorszy od najlepszego (3,8 proc. w 2008 r.), ale jednocześnie jeden z najlepszych w wychodzącej wtedy z kryzysu Europie. Średnio w całej UE bezrobotni magistrowie stanowili wówczas 6,4 proc., w Grecji ponad 20 proc., a w Hiszpanii – ponad 16 proc.; najmniej było ich w Niemczech – 2,5 proc.

Nic też nie gwarantuje przyzwoitych zarobków pewniej niż wyższe wykształcenie. Nawet to zaoczne, niestacjonarne itd. Ogólnopolskie Badanie Wynagrodzeń firmy Sedlak&Sedlak posługuje się prostą i obrazową miarą: medianą całkowitych zarobków brutto. W 2013 r. dla osób z tytułem magistra wynosiła ona 4,9 tys. zł, gdy dla tych, którzy poprzestali na maturze – 3 tys. zł, a na gimnazjum – 2,4 tys. zł. Przy tym co czwarty magister zarabiał ponad 8 tys. zł. Niesłychanie opłacają się też dodatkowe studia. Doktorat podnosi medianę do 5,2 tys. zł, zaś dyplom MBA (Master of Business and Administration) – do 12,6 tys. zł. Czy istnieje różnica między absolwentami studiów stacjonarnych a uczelni „tego i owego”? Owszem, mediana zarobków różni się tu o 1 tys. zł. Ale wciąż ci niestacjonarni przebijają o ponad 1 tys. zł osoby bez wyższego wykształcenia.

Skąd więc powszechność przekonania, że studia już nic nie dają? Prof. Henryk Domański, socjolog zajmujący się stratyfikacją społeczną, problem widzi w tym, że dyplom przestał się przekładać nie tyle na zarobki, ile na pozycję. Innymi słowy, nie gwarantuje oczywistego i szybkiego awansu w hierarchii zawodowej. Ale inaczej być po prostu nie mogło. Od lat polski rynek pracy był zalewany świeżo upieczonymi posiadaczami dyplomów: w 2010 r. było ich prawie 10 razy więcej niż w 1990 r. Wtedy wszystkie uczelnie w całym kraju skończyło 48 tys. osób, mniej niż teraz opuszcza uczelnie samego tylko Krakowa. Ta naturalna machina, studia – posada – pieniądze – awans, musiała się zakorkować. Dzisiejsi 30-, 40-latkowie odczuwają to o tyle boleśnie, że ich o dekadę starsi koledzy z podobnym wykształceniem otrzymali od losu wyjątkowy bonus. Korporacje, prywatyzowane firmy, rozkwitające nowe branże biznesowe, media wręcz mościły drogę na kierownicze posady. Dziś, gdy te same branże, korporacje itd. oferują młodym umowy cywilne i biurka w kącie open-space’ów, nietrudno o poczucie zawodu, rozgoryczenia. Trudno zaś o dumę z włożonego w edukację wysiłku, o przekonanie, że jednak się do czegoś doszło, że człowiek – studiując nawet „to i owo” – rozwinął się, jest życiowo sprawniejszy, intelektualnie żywszy, że lepiej rozumie świat, coś przeczytał, coś wie. Że zmądrzał.

Życzenie drugie: ruszmy w świat

Czy warto było marzyć, byśmy ruszyli w świat? Według niedawnego raportu Millward Brown dla Work Service co piąty Polak w tzw. wieku produkcyjnym rozważa wyjazd z kraju w celu zarobkowym w perspektywie najbliższych 12 miesięcy. Aż 75 proc. osób z takim planem ma mniej niż 35 lat. Chętni do wyjazdu to przede wszystkim osoby z wykształceniem podstawowym i zawodowym, częściej mężczyźni niż kobiety, przeważnie ci z mniejszych miast – takich do 100 tys. mieszkańców. Planują jechać do Niemiec, Wielkiej Brytanii, Holandii. Najczęstszym powodem ruszenia w świat jest perspektywa lepszych pieniędzy (84 proc. badanych), zastanawiająco rzadko wymieniany jest brak odpowiedniej pracy w Polsce (23 proc.).

72 proc. spośród 2 mln Polaków przebywających dziś poza granicami kraju pojechało tam za pracą, tylko 5 proc. – żeby się kształcić. Liczba studentów korzystających z unijnego programu Erasmus nie imponuje – to ok. 15 tys. rocznie (studiuje ok. 1,5 mln Polaków).

Jak piszą autorzy raportu, zmieniło się podejście do emigracji. Jeszcze w 2009 r. 34 proc. badanych wracało, kiedy stracili pracę lub wygasł im kontrakt. Teraz na podobny krok decyduje się 23 proc. spośród nich. „Jedna praca się kończy, to druga zaczyna – relacjonuje Kamila, jedna z respondentek badań. – Mieszkam w Londynie od czterech lat i w tym czasie już sześć razy zmieniałam miejsce zatrudnienia. Zaczynałam od pakowania zakupów w sklepie, potem sprzątałam galerie handlowe, byłam asystentką nauczyciela, aż w końcu udało mi się zostać konsultantką w drogerii. Najdłużej bez pracy byłam dwa miesiące, bo, prawdę mówiąc, nie szukałam jej zbyt intensywnie na samym początku. Młodym osobom łatwo jest znaleźć pracę na przeczekanie”.

Oczywiście nie jest to jedyna prawda o polskiej emigracji. Lekarze i pielęgniarki, informatycy i bankowcy z londyńskiego City, artyści i sportowcy – to byłaby zupełnie inna opowieść. O asymilacji, poczuciu kompetencji, godnych warunkach pracy i życia. Ale wszyscy ci fachowcy w ogólnej masie polskich emigrantów stanowią skromny ułamek, choć z polskiej perspektywy np. emigracja medyków wygląda na katastrofalny exodus (w ostatnich latach – jak się szacuje – wyjechało z Polski ok. 20 tys. lekarzy i 18 tys. pielęgniarek). Zdecydowana większość doświadcza losu Kamili.

Polskie wychodźstwo jest podzielone na grupy pokoleniowe, środowiskowe, regionalne. Na internetowych forach, gdzie emigranci „wyjawiają całą prawdę o polskiej emigracji”, można równie często spotkać opowieści o multikulturowym raju, w którym nikt dziś nikogo nie pyta, czy jest Hindusem, Azjatą, Polakiem, jak i ponure opowieści o „muzułmańskiej hołocie”, która „mieszka w mobil-domach, żyje z zasiłków i narzeka na system”. O zażartej rywalizacji o pracę, gdy na jedno miejsce w fabryce butów czatuje kilku kandydatów z Azji, Afryki i Europy Wschodniej, „i to za 900 funtów, za które żyje się bez praktycznie żadnych oszczędności”.

Czesław Mozil, artysta estradowy, który dzieciństwo i młodość spędził w Danii, mówi w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” o polskich emigrantach: „Ci, którzy się dobrze integrują, nie mają jakoś potrzeby machać flagą co niedzielę. Ale ci, którzy są troszeczkę zagubieni, uciekają w dziwnie rozumianą polskość. To tak jak w piosence z mojej płyty: »Tam się stałem abnegatem, tu się staję patriotą«. I to często zmienia się w rasizm. Z jakiegoś powodu niektórzy Polacy uważali się za lepszych niż przybysze z innych krajów. Choć przecież przyjechali na tych samych warunkach: byli tam obcy, też nie znali języka, też często siedzieli na socjalu! Odczuwałem to ekstremalnie mocno”.

Do dziś otrzymuje baty w sieci za ten i inne wywiady sprzed lat. Że to farmazony celebryty, nieznającego „muzułmańskiego, czarnego i żydowskiego rasizmu”, wobec których „nasze uprzedzenia do tych ras są w 80 proc. uzasadnione”.

Z emigracji, zwłaszcza tej chybotliwej, na przeczekanie, na co się trafi, przywozi się dzisiaj do środowisk z wykształceniem zawodowym i średnim wcale nie otwartość i tolerancję, lecz uprzedzenia i stereotypy.

Życzenie trzecie: połączmy się w sieci

Największe bodaj nadzieje na odmianę naszego społeczeństwa (ba, wszystkich społeczeństw) wiązano z siecią. Nie było w Polsce takiej formacji politycznej, która nie obiecywałaby jakiegoś fundamentalnego programu skomputeryzowania, jeśli nie całego społeczeństwa, to przynajmniej wszystkich uczniów (obecna też to deklaruje). Ale i bez politycznych zasług społeczeństwo się usieciowiło. Według badań CBOS „Polscy internauci 2015” do internetu stale są podpięci (zwykle kilkoma urządzeniami) wszyscy Polacy w wieku 18–34 lata i 86 proc. między 35. a 44. rokiem życia. Prawie wszyscy pracownicy administracyjno-biurowi. 86 proc. mieszkańców wielkich miast. Połowa coś przez internet w ciągu roku kupiła, prawie 70 proc. korzysta z bankowości elektronicznej, 34 proc. coś skomentowało na forum dyskusyjnym.

Na portalu sciaga.pl jest zawieszone standardowe wypracowanie szkolne: „Korzyści, które daje nam dostęp do internetu”. Autor zastrzega, że wymienienie wszystkich zajęłoby mu kilka dni. Podejmuje się jednak uszeregowania ich wedle ważności i robi to całkiem trafnie, bo wszelkie badania potwierdzają, że taka właśnie sieciowa aktywność dominuje: 1. Zwykłe surfowanie. 2. Wysyłanie maili zamiast listów i telegramów. 3. Możliwość znalezienia pracy. 4. Korzystanie z konta bankowego. 5. „Uwielbiana przez wielu graczy na świecie możliwość gry ze sobą”. 6. Edukacja (autor dość sugestywnie to obrazuje: „W obecnej chwili możemy rozmawiać z kolegą z np. Niemiec, szlifując swój niemiecki, w tym samym czasie czytamy ebooka »W pustyni i w puszczy«, chwilę później potrzebujemy informacji na temat S. Augusta Poniatowskiego”). Korzyścią nr 7 jest możliwość zakupu „dosłownie wszystkiego, począwszy od samochodu, a skończywszy na smacznym kurczaku”. Konkluzja: internet jest największym wynalazkiem ludzkości.

Jest? Entuzjastom od początku jawił się jako fenomenalne narzędzie komunikacyjne, które zniesie wszelkie bariery w dostępie do informacji i wiedzy, uczyni realną wolność słowa, wzmocni więzi społeczne. I wszystko to w ogromnym stopniu się spełnia. Tyle że wolność słowa często jest mylona z obraźliwą, nienawistną swawolą. Sieciowe więzi społeczne okazują się płytkie i iluzoryczne. A przede wszystkim internet oferuje – obok ogromnych zasobów wiedzy – pseudowiedzę i zwykłe kłamstwa.

Oczywiście Polska nie jest w tym wszystkim odosobniona. Po zwycięstwie wyborczym Donalda Trumpa słowem roku słowniki oxfordzkie obwołały w USA termin postprawda. Chodzi o to, że bezwstydne kłamstwo staje się nawykiem w walce politycznej. Że Facebook czy Twitter, pierwotnie platformy wymiany poglądów i plotek, stały się dla milionów ludzi autorytatywnym źródłem informacji, potężnymi mediami kreującymi fakty społeczne i polityczne. Odpowiadają za edukację polityczną ogromnej części społeczeństwa, tworzą rozmaite mitologie i budzą histerie. I nie ma praktycznie żadnego pomysłu, jak prostować fałszywe informacje i chore przekonania, produkowane przez anonimowych użytkowników. Donald Trump stał się najjaskrawszym przykładem tego, jak skuteczne jest w polityce posługiwanie się kłamstwem.

Ale era internetowej postprawdy obejmuje także Polskę i jej życie polityczne. Wcześniej czy później staniemy wobec dylematu, jak nie niszcząc wolności słowa, zakazać ludziom, a już zwłaszcza osobom publicznym, wypowiadania rzeczy nieprawdziwych, niemądrych, obraźliwych. Inaczej internet zostanie największym zmartwieniem ludzkości, choćby na co dzień wydawał się tylko niewinnym, sprawnym dostarczycielem newsów, wesołych filmików i kurczaków z rożna.

Nowe życzenie: zachowajmy marzenia

Co możemy zatem zrobić z trzema półspełnionymi życzeniami? Ostudzić w młodych ludziach zapał do wyższej edukacji? Wmówić im, że jednak lepsza zawodówka (teraz ma się nazywać branżówka) niż studia? Tak byłoby dla wszystkich lepiej? Gorzej. W dużej mierze winę za stan rzeczy na polskich uczelniach ponosi samo środowisko akademickie. Ale i cała w nim nadzieja. Przez ostatnie ćwierćwiecze poddawało się biegowi spraw. Niezmiennie narzekało, że uczelnie zamieniono w fabryki dyplomów. Lecz dalej fatalistycznie czeka, co przyjdzie z góry, czym je zbulwersuje kolejny minister. Nie wygenerowało strategii dla polskiej nauki i szkolnictwa wyższego. Jeśli sami naukowcy i nauczyciele akademiccy nie nadadzą sensu systemowi kształcenia młodych Polaków, nikt nie uczyni tego żadną ustawą.

Czy lepiej by było, gdyby na powrót zamknąć granice, zabrać ludziom możliwość zmierzenia się z inną kulturą, zarobienia większych pieniędzy, posmakowania świata? Gorzej. Ponadto Polacy będą jechać za lepszym życiem – legalnie czy nie, niezależnie od zapewnień władzy, że teraz to lepiej zostać w kraju. Więc choć to stary i dotychczas bezskuteczny apel do środowisk emigranckich, nie sposób go nie powtórzyć. To apel o solidarność – by ci, którym się powiodło, zauważyli setki tysięcy słabszych. Zaczęli tworzyć nowoczesne organizacje polonijne, które nie odstraszałyby młodych parafialnym folklorem, ale realnie pomagały im w nauce języka, poruszaniu się w sprawach administracyjnych, prawnych, socjalnych. Dziś można odnieść wrażenie, że know-how mogłyby im służyć organizacje czeczeńskie czy ukraińskie, które tymczasem usadowiły się w Polsce.

Co z siecią? Jakiekolwiek próby jej cenzurowania wydają się i nierealne, i niemoralne. Ale gdybyśmy tak przystąpili do powszechnej, niepisanej odmowy uczestnictwa w hejcie? Nawet więcej – zaprzestali anonimowego wypowiadania opinii. Ustanowili normę dla człowieka przyzwoitego: nie wdaje się on w pyskówki, nie śledzi pyskówek, plotek, bredni. Nie nabija temu całemu chłamowi klikalności, która przekłada się na żywą gotówkę dla sieciowych potentatów.

Zgoda, trochę to wygląda na kolejne życzenia do złotej rybki. Oczywiście żadna złota rybka nie odmieni naszego społeczeństwa. Ale kiedyś będzie ono rozumne, otwarte, tolerancyjne. Marzyć wciąż wolno, nieprawdaż?

Polityka 52/53.2016 (3091) z dnia 18.12.2016; Temat na Święta; s. 26
Oryginalny tytuł tekstu: "Dzieje trzech życzeń"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Świat

Ukraina przegrywa wojnę na trzech frontach, czwarty nadchodzi. Jak długo tak się jeszcze da

Sytuacja Ukrainy przed trzecią zimą wojny rysuje się znacznie gorzej niż przed pierwszą i drugą. Na porażki w obronie przed napierającą Rosją nakłada się brak zdecydowania Zachodu.

Marek Świerczyński, Polityka Insight
04.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną