W ostatnich dniach sytuacja w Sejmie przypominała słynną scenę z „Buntownika bez powodu”: dwa rozpędzone auta pędzą ku przepaści i nie ulega wątpliwości, że jeden z graczy musi w końcu to przerwać. A zarazem żaden nie może tego uczynić pierwszy, gdyż zostanie okrzyknięty przegranym.
Gdy zamykaliśmy ten numer POLITYKI, trudno było przewidzieć, co wydarzy się 11 stycznia. PO i Nowoczesna zapowiadały, że jeszcze przedstawią propozycje załagodzenia konfliktu. Spekulowano też o ustępstwach ze strony PiS. Ponownie Sala Kolumnowa? To scenariusz konfrontacyjny. Opozycja tym razem nie zbojkotuje takiego posiedzenia. A ponieważ nie będzie dość miejsca, aby pomieścić cały Sejm, może dojść do przepychanek. Mówiło się również, że marszałek przedłuży przerwę w obradach, aby przetestować determinację opozycji.
Tak czy owak polski parlamentaryzm trawi dziś kryzys, jakiego jeszcze nie było.
Dekoratorzy z Wiejskiej
Cyniczny obserwator zapytałby, o co tyle krzyku. Bo parlament od wielu już kadencji pełni funkcję konstytucyjnej dekoracji do legalizowania decyzji zapadających w zaciszu gabinetów. Przeważnie zresztą partyjnych, a nie rządowych.
W obecnej kadencji degradacja jest szczególnie jaskrawa. Procedura legislacyjna została obrócona w karykaturę. Kolejne czytania projektów ustaw i prace w komisjach rzadko służą merytorycznej korekcie. Dopychane kolanem w blokowych głosowaniach bądź korygowane odgórnymi dyrektywami dowodzą skrajnego uprzedmiotowienia parlamentu. Tak samo jak nagminna praktyka składania kontrowersyjnych ustaw jako projektów poselskich, czyli bez konsultacji. Podpisani pod nimi wybrańcy narodu dają się redukować do roli figurantów. Obrazu klęski dopełnia zniszczenie Trybunału Konstytucyjnego oraz bezwolna prezydentura Andrzeja Dudy.