Kraj

Polityka ­Kapuścińskiego

Po raz pierwszy usłyszałem o Kapuścińskim (to już dokładnie 10 lat od jego śmierci), kiedy nie był jeszcze dziennikarzem, tylko studentem historii na UW.

Opowiadała mi o nim moja kuzynka Ditta, która studiowała z nim i wzdychała do niego, jak wiele dziewczyn. Kapuściński bowiem łamał serca jak opłatki. Zawsze cieszył się powodzeniem wśród pań. Podobało im się, że pisał wiersze i miał niepospolity wdzięk. Znał Nową Hutę i afrykańską dżunglę. Imponowało im, że podróżował po kraju, po świecie, po literaturze, koło Nagrody Nobla. (W żartach planowaliśmy, że wynajmiemy samolot do Sztokholmu). Roztaczał wokół siebie tajemniczy urok, którego zagadkę niejedna usiłowała rozwikłać.

Z czasem wiersze zarzucił (był o nich kiepskiego zdania), ale powodzenia nie stracił (był o tym dobrego zdania). Wywierał na kobietach, jak byśmy dzisiaj powiedzieli, „porażające” wrażenie. Pewnego dnia, po latach, już w POLITYCE (1960 r.?), kiedy przyszliśmy do redakcji, zamiast sekretarki znaleźliśmy na jej biurku kartkę, że odchodzi ze skutkiem natychmiastowym. Pierwsza myśl: Rysiek rzucił na nią swój urok.

Ale po kolei. Najpierw była gazeta codzienna „Sztandar Młodych”. W połowie lat 50., w okolicach Października, ten nudny organ ZMP nabierał rumieńców i obok legendarnego „Po Prostu” stawał się atrakcyjną gazetą dla dorosłych, do której pisywali najlepsi. Z młodych autorów i redaktorów wyrastały przyszłe znakomitości – m.in. Kapuściński, Kąkolewski, Grzegorz Lasota, Andrzej Krzysztof Wróblewski. Trafiała tam pisząca młodzież, m.in. student I roku Rysiek Kapuściński (1955) i student II roku, niżej podpisany (1956). Dzielił nas tylko rok stażu, a Kapuściński był już w redakcji kimś. Pamiętam, jak mi imponowało, że był wysłany za granicę, do samego Kijowa (!), co wydawało się prawdziwą podróżą i wyróżnieniem, zwłaszcza że miał obsługiwać doniosłą – jak nam się wówczas wydawało – imprezę, mianowicie zjazd Światowej Federacji Młodzieży Demokratycznej (!), fasadowej organizacji „Made in CCCP”. Na co dzień był – jak sam wspominał – początkującym reporterem.

„Jeździłem śladem nadsyłanych do redakcji listów. Ci, którzy pisali, skarżyli się na krzywdę i biedę, na to, że państwo zabrało im ostatnią krowę albo że w ich wiosce nie ma ciągle światła elektrycznego. Cenzura złagodniała i można było pisać, że na przykład w wiosce Chodów jest sklep, ale zawsze pusty, nic nie można w nim kupić”.

Kiedy władza po październikowej odwilży zaczęła znów szczerzyć zęby, nad „Sztandarem” gromadziły się ciemne chmury, część z nas (m.in. Marian Turski, Darek Fikus, Zygmunt Szeliga i inni) na znak protestu przeniosła się do nowo powstającej (zaraz będzie 60-lecie!) POLITYKI, która miała być przykładnym organem Gomułki, a stała się enfant terrible ówczesnej prasy. Razem z nami, albo wkrótce potem, trafił do POLITYKI Rysiek, który był już znanym reporterem. W czasie zaledwie czterech lat opublikował u nas 50 reportaży. Pracował nad sobą i nad swoimi tekstami. Zawsze chodził z książką (zwykle Bułhakow), pisał z trudem, nie byle jak, nie aby zbyć. Lubiłem jego reportaże, których bohaterami byli wielcy sportowcy owego czasu: Leszek Drogosz, bokser, znany z finezyjnych uników, a nie z potężnych haków („Między linami ringu bokser jest sam”), i Edmund Piątkowski – dyskobol, rekordzista świata, zwany „białym aniołem”, z powodu białej koszulki z długimi rękawami. Rysiek, który w młodości marzył o karierze sportowca, opisał trening Piątkowskiego oglądany oczami wiernego kibica w szarym swetrze.

Sądzona mu jednak była inna kariera. Miał coraz bardziej dość podróżowania nieogrzanymi pociągami, rozklekotanymi pekaesami i trzeszczącymi furmankami. Dojrzewało w nim też poczucie, że świat nie kończy się na Polsce, pociągała go zagranica, zwłaszcza egzotyka, Trzeci Świat. – Chcę zostać reporterem międzynarodowym – powiedział mi, choć nie bardzo wiedziałem, co to znaczy. Nie ukrywał swoich aspiracji, chodził wokół nich, dreptał po biurach i gabinetach, odszedł z POLITYKI, która nie mogła mu stworzyć takich możliwości, przeniósł się do PAP, która utrzymywała korespondentów za granicą. Zdobywał uznanie czytelników i zaufanie decydentów, bo wyjazdy służbowe, zwłaszcza „na Zachód” (Afryka to też był Zachód), były pod ścisłą kontrolą.

Jedną z pierwszych głośnych korespondencji „Kapu” była relacja z obalenia prezydenta Algierii Ben Beli przez wojsko. Korespondencje Kapuścińskiego trafiały do Biuletynu Specjalnego PAP (tzw. BS), przeznaczonego dla ówczesnych władz. Relacje Ryśka z Ameryki Łacińskiej i z Afryki były tak dobre, że szkoda ich było tylko dla nomenklatury, więc POLITYKA (czasem w okrojonej formie) drukowała je na swoich łamach za zgodą PAP i przy coraz rzadszych kontaktach z autorem. Ja sam wolałem go jako reportera niż jako filozofa i mędrca, jakim w końcu został.

W POLITYCE się wybił, tu umocnił swoją pozycję, co było skrytym, może podświadomym, marzeniem wielu z nas, ale najpełniej zrealizowanym przez Kapuścińskiego. Stąd odszedł, kiedy pismo stało się dla niego za małe, za ciasne, za słabe, by mieć korespondenta za granicą, ale wyrażał zgodę na przedruk swoich korespondencji oraz utrzymywał z nami kontakty koleżeńskie i osobiste. Jednak zawodowo kontaktów z POLITYKĄ nie uprawiał, nie dawał tekstów ani wywiadów. Miał własną politykę. Prywatnie pomagał (nazwiska, telefony, kontakty w Hiszpanii – proszę bardzo), bawił się z nami świetnie, pamiętam zwłaszcza kolację u mnie w domu, w doborowym gronie: prof. Agnieszka Morawińska, Jan Bijak (wówczas naczelny POLITYKI), prof. Ludwik Stomma – nasz felietonista, no i sam Rysiek. Panowie Janek i Ludwik przyszli już rozbawieni, po wspólnym obiedzie, ich żarty, dowcipy i dykteryjki doprowadzały Ryśka do łez. Ale o druku w POLITYCE nie było mowy. Im jednak był starszy, schorowany i zagrożony przez krytyków i demaskatorów – tym częściej trafiał do nas, na Słupecką, jak gdyby na swoje Polesie. Tutaj szukał punktu oparcia i tu go znajdował.

Polityka 3.2017 (3094) z dnia 17.01.2017; Felietony; s. 94
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Gra o tron u Zygmunta Solorza. Co dalej z Polsatem i całym jego imperium, kto tu walczy i o co

Gdyby Zygmunt Solorz postanowił po prostu wydziedziczyć troje swoich dzieci, a majątek przekazać nowej żonie, byłaby to prywatna sprawa rodziny. Ale sukcesja dotyczy całego imperium Solorza, awantura w rodzinie może je pogrążyć. Może mieć też skutki polityczne.

Joanna Solska
03.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną