Ruch, który miał być spadkobiercą KOR, a może i nową Solidarnością, wygląda dziś jak upiorna karykatura partii politycznej. I to takiej amatorskiej, jak w latach 90. A gdy Mateusz Kijowski podsumował zawirowania ostatniego tygodnia facebookowym wpisem „I chcę, i muszę” (utrzymać stołek szefa KOD), zrobiło się naprawdę swojsko.
Podróż po piekiełku należałoby rozpocząć od ustalenia źródeł awantury. Kto i dlaczego puścił w obieg faktury Kijowskiego? To od nich zaczęła się cała awantura. Ale wiadomo tylko tyle, że nikt nic nie wie na pewno. Słychać wyłącznie spekulacje. Zwolennicy Kijowskiego, czyli „murarze” (od internetowej akcji „Murem za Mateuszem”), wskazują byłego już rzecznika KOD Piotra Chaborę. Miał dopuścić do bałaganu w finansach stowarzyszenia, co wyszło na jaw pod koniec ubiegłego roku, kiedy dopuszczono do rozliczeń profesjonalną firmę księgową. Podrzucając mediom faktury Kijowskiego, Chabora ponoć liczył na „przykrycie” własnych przewin.
A poza tym – twierdzą „murarze” – Chabora ma na sumieniu jeszcze poważniejszy grzech. W czerwcu ubiegłego roku, gdy KOD formalizował się jako stowarzyszenie, skarbnik dostał zadanie złożenia w sądzie wniosku o rejestrację. I twierdził, że złożył. Latem niektóre regiony zdążyły już nawet przeprowadzić zjazdy wyborcze, które potem trzeba było unieważniać. Bo we wrześniu wybuchła bomba: wniosku w sądzie nie ma!
Chabora się kajał i tłumaczył, że to niedopatrzenie. Stanowisko utrzymał. Dopiero gdy wyciekły faktury, pojawiły się podejrzenia o sianie dywersji. Krążących w KOD wersji, komu służy skarbnik, jest więc bez liku. Radomirowi Szumełdzie, wiceszefowi Komitetu i oponentowi Kijowskiego, którego ambicje przywódcze są powszechnie znane? Platformie albo Nowoczesnej pragnącym zmarginalizować konkurencję? Służbom specjalnym nasłanym przez PiS?
Z kolei przeciwnicy Kijowskiego zwani „żołnierzami” (nie bardzo wiadomo dlaczego) bronią Chabory. Dowodzą, że bałagan w rachunkach nie był aż taki straszny. Zresztą to właśnie skarbnik akceptował nieszczęsne faktury i zlecał przelewy na konto firmy Kijowskiego. Po cóż miałby kablować przy okazji i na samego siebie? Może więc – można usłyszeć od „żołnierzy” – zakablował… sam Kijowski. Przecież wiedział, że nie utrzyma tych faktur w tajemnicy. Że wcześniej czy później one wypłyną. A skoro już za dwa miesiące zjazd wyborczy KOD, to lepiej niech stanie się to wcześniej. Afera potrwa kilka dni i przyschnie, tak jak wcześniej przyschła historia z alimentami. „To oczywiście tylko hipoteza, panie redaktorze”.
Efekt gabinetu krzywych luster potęguje to, że o źródłach zarobkowania Kijowskiego dosyć swobodnie plotkowano w KOD od wielu miesięcy. Przyjmując zresztą za pewnik, że „jakaś kasa” przewodniczącemu spływa. Całymi dniami haruje na rzecz ruchu, a przecież człowiek musi z czegoś żyć. Pewnie byłoby lepiej, gdyby zarabiało się oficjalnie, ale – wiadomo – temat jest śliski. Bo propaganda PiS i brukowce tylko czekają, aż będzie można wrzucić narrację o „korycie”. Odsuwano więc sprawę pensji na bliżej nieokreśloną przyszłość.
Ale w takim razie publicznie demonstrowany szok przeciwników Kijowskiego po ujawnieniu faktur wydaje się nieco uteatralniony. Więc może to nie o pieniądze tak naprawdę poszło?
Hierarchia czy sieć?
Należałoby więc wrócić do dnia 18 listopada 2015 r., kiedy zbulwersowany atakiem PiS na Trybunał Konstytucyjny dawny opozycjonista Krzysztof Łoziński opublikował w internecie krótki apel o potrzebie powołania wzorowanego na KOR Komitetu Obrony Demokracji. Nazajutrz bezrobotny informatyk z Warszawy Mateusz Kijowski otrzymał od znajomej maila z linkiem do tekstu i dopiskiem „zrób z tym coś”. Zgodnie z rutyną użytkownika mediów społecznościowych skopiował link na swoim facebookowym profilu i do tego założył grupę KOD. Nie mógł przypuszczać, że tych kilka kliknięć odmieni jego życie. A także życie publiczne Polski w pierwszym roku rządów PiS.
Bo grupa KOD na Fejsie niemal natychmiast zaczęła się rozrastać do monstrualnych rozmiarów – pokazując, że w upokorzonej wyborczymi klęskami liberalnej Polsce duch nie zginął. Obserwując bezradność parlamentarnej opozycji, niechętne publicznemu zaangażowaniu mieszczuchy z klasy średniej poczuły nagle potrzebę wzięcia sprawy w swoje ręce.
W tamtych dniach wszystko odbywało się na wariackich papierach. Internetowe trolle prawicy natychmiast zaatakowały; zaroiło się od fałszywych kont oraz hakerskich ataków. Kijowski ściągnął do obrony znajomych informatyków. Ale nad wyodrębnianiem się społeczności kodowskich poza Warszawą nie mógł już zapanować. Przeważnie było więc tak, że kto pierwszy dodzwonił się do Kijowskiego, ten zostawał pełnomocnikiem Komitetu w swoim mieście. Tak ukształtowana grupa inicjatywna od razu spotkała się w Warszawie, przekraczając granicę dzielącą świat wirtualny od realnego. Już wtedy postanowiono, że trzeba będzie sformalizować sieciową ławicę w ramach stowarzyszenia. Choć gdyby się głębiej zastanowiono, być może uradzono by coś zupełnie innego. Bo skoro podmiotowość tej spontanicznie zrodzonej społeczności narodziła się w sieci, to może należało to podtrzymać?
Sieć jest pozioma i stanowi zaprzeczenie hierarchii nieodzownej dla tradycyjnych form uczestnictwa w życiu społecznym. Zwłaszcza hierarchii partyjnych, których kontestacja od początku pchała koderów do działania. Zapomnijmy więc o pełnomocnikach, którzy przystępując do „budowy struktur”, już zaczynają kombinować, jak utrwalić swą przypadkowo zdobytą pozycję. Mając w pamięci entuzjazm pierwszych miesięcy KOD, wyobraźmy sobie spontaniczne lokalne zgromadzenia uczestników nowego ruchu, które – pozbawione instytucjonalnej kontroli – stają się przyspieszonym kursem demokracji. Jedni chcą iść na ostro z „polskim Majdanem”, inni nawołują do pokojowych form protestu. Ci chcą tylko „obalić Kaczora”, tamtych już teraz nurtuje „co po PiS”. Każdy po swojemu stara się zagospodarować jakiś odcinek przestrzeni publicznej. Bywa, że wchodzą sobie w paradę, ale do wielkich konfliktów nie dochodzi. Ów niczym nieregulowany gąszcz dobrowolnych inicjatyw spaja bowiem naczelna idea Komitetu Obrony Demokracji.
Od trybuna do barona
Jacek Kuroń pisał w „Myślach o programie działania” (1976 r.): „Za ruch społeczny uważam tu takie współdziałanie wielkich zbiorowisk ludzkich, w których każdy uczestnik realizuje swoje dążenia, działając w małej, samodzielnej grupie. Takie małe, samodzielne grupy stają się ruchem społecznym wówczas, gdy łączy je wspólnota najogólniejszego celu. (…) Zatem komitet nie zarządza, a apeluje i tylko przy pomocy takich apeli organizuje współdziałanie ruchu społecznego. Innymi słowy: ruch społeczny, w przeciwieństwie do organizacji (…), jeśli nawet tworzy hierarchiczną strukturę, to i tak w jego działaniu opiera się na inicjatywie oddolnej”.
Tak Kuroń projektował zasady działania Komitetu Obrony Robotników, które po latach przywołał w swym apelu Krzysztof Łoziński.
Ale KOD poszedł inną drogą. Zbudował organizację. Wyłonił prowizoryczną hierarchię, a następnie włożył wiele wysiłku, aby ją utrwalić. Pierwsze spontaniczne demonstracje przeciwko PiS, choć gromadziły po kilkadziesiąt tysięcy uczestników, jakoś nie dały organizatorom do myślenia.
Fetyszem stały się struktury, reprezentacja, kierownictwo, składki. Uczestnicy ruchu, którzy tworzyli frekwencję na marszach i podtrzymywali ferment w sieci, stopniowo tracili podmiotowość na rzecz nielicznych członków KOD. Którzy od początku wtłaczani byli w regionalne hierarchie. Nawet nie każdy mógł zresztą wejść z ulicy i zapisać się do stowarzyszenia KOD. W obawie przed prowokatorami ustalono bowiem zasadę dwóch wprowadzających. Im mniejsza fala wlewała się do organizacji, tym łatwiej było liderom dyscyplinować wątłe struktury i wzmacniać swe przywództwo. Z sieci zrobiła się piramida, na wierzchołku której umościł się Mateusz Kijowski. Dziewięć tysięcy członków KOD to w polskich realiach sporo, ale o naprawdę masowej organizacji nie ma już mowy.
Na kodowskich forach popularność zdobywa ostatnio tekst „KOD śni swój sen” autorstwa działaczki ruchów kobiecych ze Szczecina Bogny Czałczyńskiej. Pisze w nim: „Wydawać się może, że lud KOD postrzega Zarząd jako zgromadzenie trybunów ludowych z naczelnym wodzem na czele. Ludzi rozsiewających światło, chodzących być może z głową w chmurach, unoszących się nad ziemią, rozdających emocje na wiecach, pokazywanych w mediach i na pierdyliardzie słodzio-miodzio selficzków…, ale niestety bez wiedzy merytorycznej na temat funkcjonowania organizacji. Wydaje się, że kierunek tego działania ewoluuje w stronę – od trybuna do barona”.
Czałczyńska epizod działalności w szczecińskim KOD ma już za sobą. – Swobodna dyskusja skończyła się jeszcze przed założeniem stowarzyszenia – opowiada. – Gdy ktoś zgłaszał jakąś wątpliwość, zwykle padał argument rozstrzygający: „Mateusz tak zdecydował”. Jeśli ktoś nadal protestował, po prostu był usuwany z grupy. I przeważnie spotykało to tych, którzy mieli już jakieś doświadczenia zdobyte w działalności społecznej.
Na podobne relacje można natknąć się w większości regionów. Ale walka o dominację rozgrywała się na wszystkich szczeblach. Bo koordynatorzy regionalni tak samo zgłaszali pretensje do Kijowskiego, że nie liczy się z ich opiniami. Że jako jedyny ma dostęp do ogólnopolskich mediów i wykorzystuje to do stwarzania faktów dokonanych. Nieraz zaskakiwał współpracowników ogłaszanymi znienacka inicjatywami, których wcześniej nie uzgadniał. Piętrzące się pretensje doprowadziły do zerwania komunikacji. Od jesieni lider już nie chodził na posiedzenia zarządu. I dopiero afera z fakturami teraz sprawiła, że kierownictwo spotkało się w komplecie.
Zaplanowany na marzec zjazd krajowy poprzedzają odbywające się teraz wybory regionalne. Jak dotąd łatwo wygrywają dotychczasowi koordynatorzy. – Bo stali się przez ten rok rozpoznawalni. Bo zapraszano ich do telewizji. Bo mieli zdjęcie z Michnikiem albo Wałęsą – pokpiwa Bogna Czałczyńska.
Były opozycjonista i polityk Andrzej Celiński został niedawno zaproszony do dyskusji towarzyszącej zjazdowi KOD w Szczecinie. Uderzyło go, że każdy z kandydatów zaczynał swą prezentację od formułki „nie byłem w żadnej partii”. – Tak można było mówić w 1989 r. Ale dzisiaj? To raczej powód do wstydu! I wcale nie miałem wrażenia, że chodziło o zdystansowanie się wobec partyjniactwa. Było w tym coś z Leppera powtarzającego „myśmy jeszcze nie rządzili”. Czyli, że teraz nasza kolej – opowiada Celiński.
I być może jest coś na rzeczy, bo zanim jeszcze eksplodowała afera z fakturami, głównym tematem debat w KOD było to, czy i w jakiej formule należy startować w wyborach? W obliczu przeczuwanego od miesięcy spadku zdolności mobilizacyjnych na kolejnych manifestacjach wejście w partyjny schemat działania wydawało się jedynym wyjściem. Innych tematów, poza oburzaniem się na PiS i roztrząsaniem kwestii organizacyjnych, praktycznie na kodowskich forach nie było.
Andrzej Celiński na blogu: „Rozmawiałem z Mateuszem. Półtorej godziny. Nie zadał żadnego pytania. Czyli nie rozmawiałem”.
Mniej oburzenia, więcej nadziei
Nie ma idealnego modelu ruchu społecznego. Każdy ma zalety i wady. Najlepiej więc dostosować formę do wyzwań. Wedle klasycznej typologii są ruchy „racjonalne” i „naturalne”. Pierwsze dążą do realizacji konkretnych celów w oparciu o sprofesjonalizowaną strukturę. Drugie stawiają sobie cele ogólne, podejmując działalność nieformalną i unikając instytucjonalizacji. Nazbyt ogólnego celu nie sposób bowiem w pełni zrealizować, co nieuchronnie prowadzi do frustracji. Należy ją więc stale rozładowywać. Czym? Pogłębionymi relacjami międzyludzkimi, dyskusją, rozwijaniem tożsamości.
KOD przybrał formę ruchu „racjonalnego”, choć wszystko przecież przemawia za „naturalnością”: szeroki cel („obrona demokracji”); wielowątkowa aktywność; nieunikniona frustracja towarzysząca konfrontacji z władzą, która negocjowanie kompromisów zastąpiła polityczną przemocą. Również ewentualność represji jest argumentem za decentralizacją i usieciowieniem KOD. Takie ruchy zawsze jest trudniej spacyfikować.
Współczesny badacz ruchów społecznych Manuel Castells pisze o „sieciach oburzenia i nadziei”. Pierwotna kumulacja energii zawsze bierze się z oburzenia, ale o żywotności ruchu decyduje jego zdolność do sformułowania nadziei na zmianę. Inaczej mówiąc – kluczem są pozytywne wartości. A KOD ma z tym problem. Członków i uczestników ruchu łączy jedynie odrzucenie porządku zaprowadzanego przez PiS. Lecz jakiej Polski chcą? Takiej, jaka była przed 2015 r.? A może lepiej urządzonej? O to warto się pokłócić, nawet jeśli o konsens było trudno. Ale w scentralizowanej strukturze odwzorowującej partyjne hierarchie nie ma na to szans. Oburzenie ciągle dominuje nad nadzieją.
W KOD zawiera się wiele paradoksów. O ile większość ruchów społecznych świata zachodniego stara się aplikować demokratyczne wirusy do zimnych procedur liberalnej demokracji, o tyle w Polsce sama liberalna demokracja właśnie staje się rajem utraconym. W jej obronie stanął ruch zbudowany na klasie średniej, najbardziej być może egoistycznej, skupionej na własnych interesach, skrajnie indywidualistycznej. Może na takim podglebiu musiał urodzić się twór pokraczny i wewnętrznie sprzeczny? Zaangażowali się przecież entuzjaści, którzy nie mieli dotąd wspólnotowych doświadczeń. Uformowani przez prowadzenie własnego biznesu albo autorytarne hierarchie w korporacjach. Wnieśli zatem do ruchu obywatelskiego to, co znali z własnego życia.
Trudno więc serio nawiązywać do KOR. Bo legendarny ruch z lat 70. zrodził się z tradycyjnego odruchu inteligencji, która ujęła się za krwawo pacyfikowanym ludem z Radomia i Ursusa. Najpierw postawił sobie wąski cel, a potem stopniowo poszerzał perspektywę działania. Tymczasem KOD zaczął od końca – marzenia o zatrzymaniu władzy wyposażonej w wyborczy mandat. I budowała ten ruch już nie świadoma swych powinności inteligencka formacja, lecz przypadkowo dobrane grono ludzi wywodzących się z klasy średniej, którym III RP wcześniej wpajała, że przede wszystkim muszą liczyć na siebie. Z kiepskim kapitałem społecznym, niedostatkiem szacunku i zaufania.
Tyle że lepszym budulcem antypisowska Polska chwilowo nie dysponuje. Warto więc przemyśleć doświadczenia minionego roku i na nowo zaaranżować konstrukcję ruchu. Być może nie jest jeszcze za późno.
Kto kogo?
Jan Hartman, który na posiedzeniu zarządu KOD z ubiegłego tygodnia bezskutecznie próbował mediować między „murarzami” i „żołnierzami”, opowiada: – Na szczęście to są ludzie o wysokich kompetencjach kulturowych. Gdyby byli o półkę niżej, daliby sobie po mordach. A gdyby byli o dwie półki niżej, strzelaliby do siebie. Wyszedłem przygnębiony, lecz nie tracę nadziei.
Przyszłość nie rysuje się jednak różowo. Próbowano skłonić Kijowskiego, aby oddał przywództwo powszechnie szanowanemu Łozińskiemu i poczekał na wyniki audytu finansów stowarzyszenia. Lecz Kijowski się zaparł i zignorował nawet przyjęte ogromną większością głosów wotum nieufności wobec jego przywództwa. Zapowiedział, że najpierw wystartuje na szefa mazowieckiego KOD, a potem powalczy o pozycję lidera nad całym ruchem. Z faktur tłumaczyć się nie chciał i przekonywał, że za aferą stoją niesprecyzowani źli ludzie dążący do rozbicia ruchu. Czyli zanucił starą śpiewkę niemal każdego bohatera politycznego skandalu.
Na kodowskich forach jedni stoją „murem za Mateuszem”, a drudzy piszą „kończ waść, wstydu oszczędź”. Obie frakcje oskarżają się o służenie PiS. Mówi się, że jeśli Kijowski wygra to starcie, to główni antagoniści z Szumełdą na czele odejdą. A jeśli przegra, wtedy wycięta zostanie grupa Kijowskiego. Podobno zresztą jest tylko kwestią czasu, aż wyjdą kolejne finansowe rewelacje.
W ubiegłym tygodniu odbyła się przedzjazdowa debata w regionie Mazowsze. W ogłoszeniach na Facebooku drukowanymi literami wyeksponowano informację, że wstęp tylko dla członków.