Powoli zbliżają się we Francji wybory prezydenckie i mamy już chyba wyłonioną piątkę liczących się kandydatów. Chyba, gdyż zaplątany w afery finansowe kandydat prawicy François Fillon może być jeszcze zastąpiony przez mniej kontrowersyjnego kandydata. Drugie „chyba”, bo nie powiedział jeszcze ostatniego słowa wieczny pretendent z centrum François Bayrou. Zasadniczo jednak rzecz winna się rozegrać między zdemonizowanymi przez przeciwników i media „skrajnymi” Marine Le Pen na prawicy i Jean-Luc Melanchonem na lewicy, François Fillonem, socjalistą Benoit Hamonem i centrystą Emmanuelem Macronem.
Zacznijmy od tego ostatniego. Jest to przystojny chłopak, który każdemu powie coś miłego, choćby było to sprzeczne ze zdaniem poprzednim. Sprzeczne jest jednak rzadko, gdyż doszedł Macron bez mała do mistrzostwa świata w zastępowaniu jakichkolwiek konkretów poprawnymi i patriotycznymi, nic za to nieznaczącymi formułkami. Jest na lewo (nie da się jednak ukryć, że był ministrem u Hollande’a, którego mało elegancko porzucił) i na prawo (pełne poparcie wielkiego kapitału), jednocześnie ani na lewo, ani na prawo. Głupi piskorz (Misgurnus fossilis) to przy nim stwór toporny i niezdarny. Pech w tym, że prędzej czy później będzie się musiał wypowiedzieć, czego tak naprawdę chce, a tego przypuszczalnie sam nie wie, poza żądzą władzy samej w sobie oczywiście.
Jest bardzo prawdopodobne, że płacąc żonie i dzieciom za „usługi parlamentarne”, nie przekroczył François Fillon granic prawa. Wysokość sum wchodzących w grę jest jednak rażąca dla przeciętnego zjadacza bagietki, a poza tym – myśli niejeden obywatel – co to za prezydent „wszystkich Francuzów”, który w kraju, gdzie 9 proc.