Passent – skądkolwiek wyjdzie – umie trafić tylko do POLITYKI – zadrwił kiedyś Krzysztof Teodor Toeplitz, znakomity autor i przyjaciel. Faktycznie, od kiedy w 1958 r. (59 lat temu) przyszedłem do POLITYKI – nigdy już nie miałem innego adresu dziennikarskiego. Wypływałem w wiele rejsów, ale w końcu zawsze zawijałem do portu macierzystego. Żyję i piszę (dla mnie to prawie synonimy) wystarczająco długo, żeby zdać sobie sprawę, że wieloletnie pożycie z POLITYKĄ było obustronnie korzystne. Przede wszystkim dla mnie. Dlatego w 60. rocznicę pisma mówię: nie pytaj, ile ty zrobiłeś dla POLITYKI – pomyśl, ile ty zawdzięczasz POLITYCE. Interes młodej redakcji i początkującego dziennikarza był zbieżny. Co było dobre dla pisma – było dobre dla autora. I odwrotnie. Małżeństwo z rozsądku, ale – przynajmniej z mojej strony – niepozbawione afektu.
Na pierwszy rzut oka, opinia KTT jest nielogiczna: jak mogłem zawsze trafiać do POLITYKI, skoro nigdy z nią nie zerwałem? To proste: wychodziłem, ale nie odchodziłem. Nigdy nie zamykałem za sobą drzwi, nie odciąłem pępowiny. Mogłem być wypożyczony na sezon lub dwa do innej drużyny, ale zawsze grałem z POLITYKĄ. Gdziekolwiek się znajdowałem – było to na ogół dzięki POLITYCE, dla POLITYKI itd. Wiedziałem, że nigdzie nie będzie mi lepiej – mój język, moi czytelnicy, moi koledzy i przyjaciele, mój kraj. „Z kim ci tak będzie źle jak ze mną?”.
Kilkanaście lat temu, dwaj członkowie kierownictwa redakcji, w eleganckiej rozmowie, złożyli mi propozycję nie do odrzucenia: Emerytura. „O, tu prosimy podpisać”. Był to szok, ponieważ sądziłem, że życie poza POLITYKĄ nie istnieje.