Kraj

Bezinformacja

Urlopowany rzecznik MON Bartłomiej Misiewicz potrzebował aż tygodnia, żeby uświadomić sobie, że nazywając przygotowaną przez siebie stronę internetową „dezinformacja.net”, niechcący ujawnił prawdę o samym przedsięwzięciu. A ponieważ mówienie prawdy absolutnie nie leży w jego emploi, no i z pewnością nie pasuje do zadań, jakie postawił przed nim jego bezpośredni i jedyny zwierzchnik, już po tygodniu funkcjonowania nieliczne umieszczone na stronie materiały zostały zastąpione planszą głoszącą: „Bardzo dziękujemy za zainteresowanie tematyką dezinformacji w Polsce. Pierwsza odsłona portalu dotarła do ponad 140 tysięcy internautów w tydzień. Próba powołania tego serwisu okazała się sukcesem. O następnych krokach będziemy informować”.

Oczywiście nikt rozsądny nie uwierzy w tę informację, skoro znajduje się ona na stronie zapowiadającej swą nazwą, że będzie o wszystkim dezinformować, nawet o innych dezinformacjach (nie bez kozery, dopóki działała, odsyłała czytelnika do treści internetowych zamieszczanych przez Radio Maryja czy wPolityce.pl). Nasuwa się zatem pytanie, czy dezinformacja na temat dezinformacji może być informacją? Otóż, może. To informacja o samym informatorze. Kiedy ktoś kłamie nawet o kłamstwach, to znaczy, że naprawdę jest patologicznym kłamczuchem. W takim kontekście można wręcz mówić o wiarygodności dezinformacji. To pierwsza realna zasługa, jaką można przypisać rzecznikowi MON – uwiarygodnił samego siebie jako osobę konsekwentnie unikającą mówienia prawdy.

Byłoby jednak dezinformacją twierdzenie, że pan Misiewicz jest w tym względzie kimś wyjątkowym w życiu publiczno-politycznym naszego kraju. Wręcz przeciwnie, to jedynie naśladowca, choć – przyznajmy – zdolny.

Polityka 8.2017 (3099) z dnia 21.02.2017; Felietony; s. 129
Reklama