Historia liberalizmu w Polsce to pasmo nieporozumień i niedopowiedzeń. Instytucje na wzór zachodni powstały u nas przy braku społecznej bazy, kultury politycznej i ideowej tradycji. Polska przez długi czas budowała się na kredyt, pod zastaw marzenia o dołączeniu do mitycznej Europy. Kiedy marzenie straciło moc, dogoniła nas rzeczywistość.
Liberalizm w wydaniu polskim jest paradoksalnie liberalizmem przymusu. Tworzeniem kolejnych reguł i instytucji ograniczających nasze naturalne instynkty. Formą narzuconą na nasz polski bezkształt, której zapożyczenia i obcych korzeni nie sposób zamaskować. Ideologią wtłaczaną niekonsekwentnie i często tylko formalnie. Neutralność światopoglądowa państwa, ale z przymrużeniem oka, bo studzienki kanalizacyjne trzeba poświęcić. Jesteśmy przeciw przemocy wobec kobiet, ale z realizacją zapisów konwencji antyprzemocowej się nie spieszymy. Przeprowadzamy przetargi czy konkursy kadrowe, ale zawczasu je ustawiamy...
Po co się męczyć?
Liberalizm stworzył z Polską relację symbiotyczną. Polski „lud” poddawał się nieprzyswojonym wartościom państwa prawa i tolerancji, w zamian za to liberałowie ciągnęli polski wózek na Zachód. W zawołaniu „wczoraj Moskwa, dziś Bruksela!” jest więcej prawdy, niżbyśmy chcieli przyznać; choć innej niż ta wykrzykiwana na ulicach przez narodowców. Moskwa była gwarantem i oparciem elit PRL, Bruksela – liberalnego projektu III RP. Słabe zakorzenienie społeczne wymagało zewnętrznego wsparcia.
Liberalizm, nawet nieudolnie zastosowany, miał podstawową przewagę nad realnym socjalizmem i nacjonalizmem: premiował efektywność, kapitał społeczny, motywował do edukacji, inwestowania w siebie i w rozwojowe projekty. Dlatego kapitalizm wygrał jako system ekonomiczny; dlatego szeroko pojęty liberalizm jako system ochrony praw jednostki, w tym własności, okazał się tak skuteczny.