Polacy częściej ufają Andrzejowi Dudzie i nie ufają Jarosławowi Kaczyńskiemu. A zarazem nie mają złudzeń co do prezydenckiej samodzielności. Jak to możliwe? W „Polskim zoo” Marcina Wolskiego, najsłynniejszej politycznej satyrze początków III RP, prezydent był wielkim władcą. Dostojny król lew pobłażliwie przyglądał się z wysokości tronu głupawym zwierzakom, oddającym się przeważnie jałowym intrygom albo kabotyńskiej gadaninie. Lecz gdy miarka się przebierała, jednym gestem potrafił przywołać swą trzódkę do porządku. Nie do końca odzwierciedlało to co prawda rzeczywistość prezydentury Lecha Wałęsy, ale trafiało w wyobrażenia Polaków o politycznych hierarchiach i nadrzędnej roli głowy państwa.
W „Uchu prezesa” Roberta Górskiego, obecnym satyrycznym przeboju, prezydent jest figurą najżałośniejszą z żałosnych. Wysiaduje w prezesowskim przedpokoju, beznadziejnie próbując dobić się do gabinetu faktycznego władcy. Sekretarka przekręca jego imię, a prezesowskie żachnięcie się, czy prezydent „to jest ktoś?”, weszło już do obiegowego języka jako skrót prezydentury Andrzeja Dudy.
Serialowe przejaskrawienie nie odbiega zresztą nazbyt daleko od rzeczywistości, z czego Polacy doskonale zresztą zdają sobie sprawę. Dlaczego więc jest on najpopularniejszym z polskich polityków?
Zero oczekiwań
Polacy nie oczekiwali od prezydenta Dudy niczego nadzwyczajnego. To nieprawda, że dali się nabrać na hojne socjalne obietnice z kampanii prezydenckiej. Podchwycili melodię, lecz nadmiernie nie przywiązywali się do słów. Sondaże na inaugurację prezydentury pokazywały czarno na białym, że spośród wielu flagowych zapowiedzi Dudy tylko podwyższenie kwoty wolnej od podatku potraktowano w miarę poważnie i częściej spodziewano się realizacji tej obietnicy (choć akurat ona nie została zrealizowana).