W dyplomacji bardzo rzadko zdarzają się tak spektakularne i upokarzające klęski jak ta poniesiona w ubiegłym tygodniu przez polski rząd przy wyborze przewodniczącego Rady Europejskiej. Nadzwyczajne jest także to, że jedno wydarzenie stwarza okazję do dokonania całościowej oceny jakości przywództwa państwowego. Polacy dostali ją 9 marca 2017 r., śledząc informacje napływające z Brukseli.
Premier polskiego rządu z rozpaczliwą determinacją próbowała zablokować wybór swojego rodaka na ważne i prestiżowe stanowisko w Unii Europejskiej. Jej postawa doprowadziła do konieczności przeprowadzenia formalnego głosowania w Radzie Europejskiej, w którym przegrała stosunkiem głosów 1 do 27.
Beata Szydło nie umiała przyjąć porażki z godnością. Płaczliwie żaliła się na konferencji prasowej na złamanie zasad UE podczas tego głosowania (co świadczyło o tym, że nie zna traktatu lizbońskiego) i złamanie dobrych obyczajów, czym miał być wybór Polaka wbrew stanowisku polskiego rządu. Prawdą jest, że była to sytuacja bezprecedensowa w historii Unii Europejskiej. Jednak nie zdarzyła się ona przypadkowo. Była konsekwencją europejskiej polityki rządu PiS prowadzącej do izolacji Polski, a także następstwem łamania w naszym kraju konstytucji i praworządności przez rządzących.
Niestety, Polska nie spełnia już kryteriów, które zostały określone przez Radę Europejską w 1993 r. w Kopenhadze dla państw kandydujących do Unii w kwestiach dotyczących rządów prawa. Nie współczuję premier Szydło ani ministrom Waszczykowskiemu i Szymańskiemu. Dali się sprowadzić do roli marionetek i płacą za to rachunek. Kosztem Polski. Dla wszystkich jednak powinno być oczywiste, że architektem polityki, która poniosła spektakularną klęskę, jest Jarosław Kaczyński.