W strajku Związku Nauczycielstwa Polskiego 31 marca przeciwko zmianom w oświacie wzięło udział według samego ZNP niecałe 40 proc. szkół, według MEN ledwie co dziesiąta placówka. Tyle tylko, że rutynowe utyskiwania na oportunizm środowiska nauczycielskiego niewiele wnoszą i wyjaśniają. Bo dawno już nie było ogólnokrajowego protestu, którego uczestnicy, w skali masowej, byliby zagrożeni tak poważnymi i realnymi konsekwencjami.
W poprzedzających akcję dniach i tygodniach pracowników szkół naciskano już z otwartą przyłbicą, bez pardonu. Były i telefony, i wizyty przedstawicieli kuratoriów, a tam gdzie rządzi PiS, padały bezpośrednie zapowiedzi władz gmin czy powiatów: „Zrobicie strajk, to będzie trudno znaleźć pracę” (w Łódzkiem). Zdarzały się wizyty policji w szkołach (na Śląsku). Równolegle ze strony ministerstwa padły obietnice kilkudziesięciozłotowych podwyżek (to fakt, że przejęcie od Solidarności postulatów płacowych przez ZNP zamąciło przekaz protestu i dało pretekst do narzekań, że nie wiadomo, o co tu w końcu chodzi). Część szkół, które w referendach zagłosowały za strajkiem, wycofało się na ostatniej prostej (w Łódzkiem – 90 z 490, w Lubuskiem – 29 z 232). Także tam, gdzie strajk był, czasem uczestniczyło w nim mniej nauczycieli, niż kazały oczekiwać wyniki głosowania. Rozczarowana działaczka związkowa z Lubuskiego mówiła w piątek, że nie wie, jak w takich szkołach pójdzie w poniedziałek wspólne robienie kawy w pokoju nauczycielskim.
Oświatę można by uznać za teren gruntownie podzielony i zasadniczo spacyfikowany przez władzę, gdyby nie kilka paradoksów. Były i takie szkoły, w których udział w strajku był większy, niż oczekiwali związkowcy.