Lekarz wymyślonych chorób
Jarosław Kaczyński – prorok nietrafionych przepowiedni
Zaczęło się od Adama Michnika, który przed komisją śledczą ds. afery Rywina oddawał po latach sprawiedliwość prezesowi PiS i jego dawniejszym antykorupcyjnym przestrogom. Motyw „świetne diagnozy i marne wykonanie” powracający potem w licznych tekstach (np. „Mój kłopot z panami K.” Jacka Żakowskiego w POLITYCE z 2006 r.) oraz medialnych dyskusjach. Utrwalany również w ostatnich latach zwłaszcza przez młodszą lewicę, która doceniła wrażliwość PiS na rozwarstwienie społeczne, śmieciówki, problem niskich płac.
Słychać więc czasem westchnienia: skoro Kaczyński ma tak dobry słuch społeczny i nawet potrafi niekiedy zrobić z niego sensowny użytek (program 500+), to po co mu zamordystyczny naddatek? Nie mógłby po prostu skupić się na rozwiązywaniu społecznych problemów bez rozwalania Trybunału Konstytucyjnego, obsesji antytuskowej, awanturnictwa w polityce zagranicznej? Kaczyński jest tu figurą pękniętą. W zasadzie chce dobrze, lecz kieruje nim jakaś tajemnicza skaza na duszy bądź destrukcyjne – po Smoleńsku jakoś tam zrozumiałe – namiętności.
Ale to tak, jakby widzieć same drzewa i nie dostrzegać lasu. Bo diagnozy Kaczyńskiego pozornie tylko służą wskazaniu źródeł społecznego bólu. W rzeczywistości co najwyżej stwierdzają fakt jego wystąpienia, przy okazji wyolbrzymiając jego skalę i znaczenie. Dla cierpiącego w samotności to oczywiście całkiem sporo i nietrudno wtedy przeoczyć, że diagnoza wcale nie została postawiona po to, aby wyleczyć. A przynajmniej nie to jest jej głównym celem. Niezmiennie chodzi bowiem o wskazanie i ukaranie tych, którzy ów ból rzekomo zadają. Czyli niemal każdego, komu z PiS nie po drodze.
Pytanie, czy Kaczyński musi wszystko rozwalić, aby rozwiązać kilka społecznych problemów, wcale więc nie jest pytaniem absurdalnym.