Dla nich świat rozpadł się tego wiosennego ranka na kawałki. Inni zatrzymali się na chwilę i poszli dalej.
Dekada minęła, a wygląda, jakby dramat rodziny Blidów rozegrał się parę dni temu. Dekada minęła i niewiele więcej wiemy o tragedii niż wtedy, kiedy krótko po szóstej rano – 25 kwietnia 2007 r. – do ich domu w Siemianowicach Śląskich weszli funkcjonariusze ABW. To ode mnie rzut kamieniem.
Trzech do środka, a dwóch z kamerami na zewnątrz, gotowych do skoku. Nie wolno stracić ani chwili z tego spektaklu. A już na pewno nie tego, jak śląska ikona lewicy – była posłanka i minister budownictwa – opuszcza w zbrojnej asyście bezpieczny dom. Koniecznie w kajdankach, bo przecież ta drobna, wiotka blondynka mogłaby stanowić poważne zagrożenie dla policyjnego szwadronu. A na to minister sprawiedliwości nie mógł pozwolić. Wszak mafia to mafia – a Blida to w mafijnych układach węglowych element wyjątkowo niebezpieczny. W świetle prawa i sprawiedliwości, w świetle postawionych zarzutów – Barbara Blida była przestępcą groźnym i nieprzewidywalnym. Trzeba było zachować wszelkie środki ostrożności i bezpieczeństwa. Poza tym, jak wszyscy pamiętamy, w IV RP wszyscy byli równi wobec prawa. Tego ranka minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro pewnie zacierał ręce w domowych pieleszach. Wszak wraz ze swoimi kolesiami z prokuratury i ABW rozbił następny układ. Kolejny przestępca trafi za kratki. Wszak takimi sukcesami chełpił się niemal każdego dnia. Prezes będzie zadowolony. Może nawet pochwali...
Barbara Blida. Co poszło nie tak?
Blida nie dopasowała się do scenariusza. Bezczelnie popełniła samobójstwo – trzymajmy się tej wersji, bo innej nie ma, choć gwoli prawdy „samobójstwo” należałoby ubrać w cudzysłów, a przynajmniej stawiać przy nim znak zapytania.