Przy okazji wyborów we Francji mogliśmy się przekonać, jak ryzykowny politycznie jest system prezydencki, jak wrażliwy na przebieg kampanii, ale także jak istotne są ustrojowe relacje między silną prezydenturą a parlamentem i pozostałymi instytucjami państwa. Na sugerowane przez Andrzeja Dudę pytanie w ewentualnym przyszłym referendum konstytucyjnym o to, czy wzmocnić władzę prezydenta, jedyna poprawna (i kompletnie bezużyteczna) odpowiedź brzmiałaby: to zależy. Także od tego, kogo sobie na tym stanowisku wyobrażamy.
W polskiej konstytucji prezydentura jest tak umocowana, że choć ogranicza realną władzę głowy państwa, pozwala gromadzić poparcie środowisk znacznie szerszych niż własny obóz polityczny. Funkcja prezydenta jest w znacznej mierze osobista, nie podlega partyjnej kontroli, kadencja jest nieskracalna, ochrona i pensja dożywotnie, ba, nawet perspektywa reelekcji jest tym pewniejsza, im szersze niż jednopartyjne poparcie. Słowem, daje szanse wyjścia z partyjnego przedpokoju. Niestety, Andrzej Duda zgodził się na ograbienie swojego urzędu z wiarygodności i znaczenia, czyniąc go de facto bezwartościowym nie tylko dla państwa, ale nawet dla własnej partii. W jakiś cyniczny sposób Duda miał rację, deklarując ostatnio, że przecież nie jest i nie może być „prezydentem wszystkich Polaków”, bo nie wszyscy na niego głosowali. Ale na tym właśnie polega ustrojowa i moralna istota tego urzędu, w polskiej wersji, że prezydent powinien także wysłuchiwać, reprezentować i choćby symbolicznie dowartościować tych, którzy na niego nie głosowali. Teraz retoryczne pytanie: czy Andrzej Duda, przez już niedługo dwa lata urzędowania, zrobił cokolwiek, wykonał jakikolwiek istotny gest w stronę opozycji, wykroczył choć odrobinę poza najprościej rozumiany interes własnej partii, czy choć raz cofnął się przed złamaniem konstytucji, na którą przysięgał?