Krzysztof Król, członek poprzedniego zarządu stowarzyszenia KOD, z własnego doświadczenia z czasów działalności w KPN wie, że nie da się stworzyć sprawnej organizacji z całkowicie wolnych elektronów. – Kiedy jakiś ruch społeczny tworzą ludzie z jednego środowiska, szanse na rozwój są duże – mówi. – A w KOD na początku nikt nikogo nie znał. Dlatego kryzysy były nieuniknione. I nastąpiły.
Joanna Roqueblave, która z zarządu KOD odeszła w lipcu 2016 r., wspomina, że na jedno z pierwszych spotkań w lokalu przy Olesińskiej w Warszawie skrzyknięto się na Facebooku. – Spodziewano się 30, najwyżej 40 osób, a tu pojawiło się chyba ze dwieście. I do tego sami nieznajomi.
Przypomnijmy: ideę powstania KOD i nazwę zaproponował w tekście publicystycznym na portalu Studio Opinii Krzysztof Łoziński, opozycjonista z czasów PRL i współpracownik Komitetu Obrony Robotników. Pierwszy podchwycił ten pomysł Mateusz Kijowski, o którym niewiele wiedziano. To on zaczął zwoływać ludzi i w sposób naturalny wyrósł na lidera. Wokół miał ludzi, których nie znał. Można rzec, że narodził się ruch no-name’ów.
Długie czekanie na wybory
Założycieli stowarzyszenia, inaczej mówiąc, pionierów KOD, było 21. – Grupa trochę przypadkowa, na zebranie założycielskie ktoś się wybierał, ale nie dojechał, inny zachorował, w zamian przyszedł ktoś niezapowiedziany – wspomina Kijowski.
Na początku napędzał ich entuzjazm i gniew. Entuzjazm, bo to nie lada przeżycie uczestniczyć w tworzeniu od zera ruchu społecznego. Gniew dotyczył wydarzeń: zamachu na Trybunał Konstytucyjny, niedrukowania wyroków, niezaprzysięgania sędziów wybranych legalnie, ułaskawienia Kamińskiego i Wąsika.