Na wiatrołomach pod Rytlem ludzie mówią, że politykę mają w dupie. Interesuje ich benzyna do pił łańcuchowych, woda butelkowana, kawa siekiera w termosie, napoje energetyki, kanapki, kartoflanka i grochówka na boczku robiona przez wolontariuszy w społecznych sztabach pomocowych. A głównie, żeby się nie psuł sprzęt i żeby była siła. Po dniach cięcia i przeciągania drzew w uszach zostaje warkot pił, ramiona są sztywne, z bólu nie da się spać.
Wszystko, co mają, jest dostane od prywatnych ludzi. Pod domem kultury w Rytlu, gdzie sztab pomocowy zwołany przez sołtysa, ciągły ruch i zatory – przyjeżdżają z całej Polski, często całymi rodzinami, od razu ubrani do ciężkiej roboty, przynoszą z samochodów kartony z jedzeniem, taczki, łopaty, piły, agregaty i chemię domową. Rzeczy trwalsze ustawia się za kurtyną na scenie, piramida zgrzewek z wodą stoi przy wejściu – każda jadąca do pracy grupa pobiera wodę i znika w tym czymś, co do niedawna było lasem. Co chwilę w wejściu staje ktoś z megafonem i słychać: Tylu i tylu potrzebnych do pracy. Prywatne auta terenowe pędzą po okolicach Rytla, wożąc ludzi i prowianty. Niby przeszła tu burza, ale zniszczenia jak wojenne – sami meteorolodzy nie potrafią nazwać, co to było – a ludzie mówią: Trąba powietrzna, tornado, apokalipsa, koniec świata, Armagedon.
…
Na czwarty dzień po końcu świata w paru miejscach klęski wolontariusze i miejscowi natknęli się nagle na ministrów polskiego rządu z telewizyjną świtą – oficjele zdjęli marynarki i krawaty, podwinęli rękawy koszul i usiłowali się bratać ze zwykłymi ludźmi. Tu bieganina, nawoływanie przez megafon do pracy, wydawanie jedzenia i sprzętu z darów poszkodowanym, wszędzie obecny zapach żywicy z połamanych sosen i potu – tu gadka rządu z obywatelami, która się nie klei.