Polska w niemieckiej kampanii wyborczej dotąd nie istniała. Zresztą była to dziwna kampania. Gospodarka kwitnie, bezrobocie spadło poniżej 5,6 proc., tylko 8 proc. ankietowanych Niemców jest niezadowolonych ze swojej sytuacji, a zarazem tylko 20 proc. uważa, że socjalny ustrój republiki jest sprawiedliwy. W poczuciu, że nie ma w Niemczech nastroju do tektonicznej zmiany, obie partie merkelowej koalicji – CDU/CSU i SPD – niby prowadziły ze sobą walkę, ale skrzętnie omijały newralgiczne tematy, jak uchodźcy, Europa, NATO, Trump, Rosja, Turcja, Polska. W mediach z dnia na dzień zmieniały się dość marginesowe tematy krajowe: czy pogrzebać diesla; na jakich wzorcach opierać Bundeswehrę; czy usunąć amerykańskie głowice atomowe z Niemiec; wspierać biometryczne skanowanie twarzy przez kamery w miejscach publicznych? I oczywiście były kanclerz Schröder, już nie tylko w Gazpromie, ale i w Rosniefcie…
Na trzy tygodnie przed wyborami do Bundestagu notowania Angeli Merkel i chadecji nadal są wysokie, a Martina Schulza i socjaldemokratów niskie – przy w sumie około 20-proc. udziale dwóch partii antysystemowych: prawicowej Alternatywy dla Niemiec i lewicowej Lewicy. Komentatorzy już dzielą skórę na niedźwiedziu, analizując warianty czwartego rządu Angeli Merkel – w koalicji z liberałami, z ekologami, a może z jednymi i drugimi naraz. Nie wykluczają także kontynuacji obecnej koalicji z SPD.
Sam jak palec
Polska tematem kampanii nie była, ale półprywatnych rozmów jak najbardziej. Niemieckie media szczegółowo relacjonowały spór Warszawy z Brukselą, ale klasa polityczna trzymała się klasycznej zasady dialogu: „sprawdzimy, poczekajmy”. Jeszcze w przededniu spotkania Juncker–Merkel „Spiegel” sygnalizował, że o ile szef Komisji UE nalega na sankcje wobec Polski za łamanie zasad praworządności, o tyle pani kanclerz „nie chce sporu z Polską”.