Po tygodniach oczekiwań Biuro Analiz Sejmu przedłożyło analizę, z której wynikać ma czarno na białym, że na reparacje zasłużyliśmy (bo zniszczenia wojenne były ogromne), że domagać się możemy (bo wszystkie wcześniejsze akty rezygnacji, np. z 1953 r., można uznać za nieważne) i że generalnie prawo i sprawiedliwość powinny być po naszej stronie. Szczerze mówiąc, trudno było spodziewać się innej wymowy tekstu, podobnie jak nie sposób być zaskoczonym triumfalistycznymi reakcjami jej zleceniodawców z PiS.
Politycy pieką więc swoją pieczeń, a część obywateli ostrzy już sobie może zęby na niemieckie miliardy. Ale to nie pierwsza analiza na ten temat, a wnioski z wielu poprzednich były odwrotne. Jedno jest pewne: o kontekście prawnym powiedzieć można wszystko, ale na pewno nie to, że jest klarowny. Większość polskich autorytetów prawniczych za oczywisty uznaje raczej brak zasadności roszczeń. Ale nie w tym rzecz. Gdyby przepisy prawa były jednoznaczne i nie pozostawiały cienia wątpliwości, nie potrzeba byłoby sądów, które zajmują się ich wykładnią. Szkopuł w tym, że w stosunkach międzynarodowych sądownictwo funkcjonuje inaczej niż wewnątrz państw – przede wszystkim opiera się na zasadzie dobrowolności korzystających z niego krajów. Zaś ekspertyza nie odpowiada na najważniejsze pytanie: jaka jest droga dochodzenia przysługujących Polsce rzekomo roszczeń?
Batalia o reparacje
Prof. Władysław Czapliński, w przeciwieństwie do Roberta Jastrzębskiego, autora analizy, uznany od lat autorytet w dziedzinie prawa międzynarodowego, nie pozostawia wątpliwości: takiej drogi prawnej nie ma, bo Polska (Niemcy zresztą też) nie poddała się jurysdykcji Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości w Hadze (jedynego, który ewentualnie mógłby być właściwy do rozstrzygnięcia sporu prawnego o reparacje) w sprawach sprzed 1989 r.