Polska jest kobietą, to wiadomo. A ostatnio wyszło na jaw, że kobietą, która zmaga się z borderline. Ta jednostka z pogranicza psychozy i nerwicy objawia się chwiejnością emocjonalną. Osoby nią dotknięte garną się do innych, a jednocześnie boją się bliskości. Wchodzą w burzliwe związki we włoskim stylu, ale i potrafią je zerwać bez słowa wyjaśnienia. Odchodzą pierwsze, ze strachu, żeby ich ktoś nie rzucił. Bywają urocze, choć pod ich wdziękiem kryje się skłonność do manipulacji. To wyjątkowi upierdliwcy. A w ostrzejszym wydaniu: wampiry emocjonalne.
Choć badania dowodzą, że borderline dotyczy zaledwie kilku procent populacji, to wydaje się, że cierpi na nią większość rodaków. Chcieliby być w Unii, ale nie chcą jej słuchać. Chcieliby więcej zarabiać, ale zgadzają się na wyższe podatki, które finansują populistyczne rozdawnictwa. Są dumni z Solidarności, ale nienawidzą jej założycieli. I tak dalej. Tak ma się to rozchwianie do zdrowia psychicznego, jak wycinka Puszczy Białowieskiej do ratowania drzew przed inwazją korników (obawiamy się, że to porównanie wchodzi do polszczyzny, zastępując poczciwe „co ma piernik do wiatraka”).
Z podziwem powitałyśmy efektowne porównanie autorstwa Wojciecha Eichelbergera: Polska to pacjentka chora na borderline, która wymaga terapii. Regularnie robiona w trąbę, tak się zraziła do związków, że chociaż właśnie znalazła bohdanka (w tej roli Pan Europa – jakkolwiek w formie męskiej, ale w końcu to nie musi być związek heteronormatywny), nie wierzy w jego czyste intencje. Woli z nim zerwać, zanim on zerwie z nią. I na nic tu argumenty logiczne, że przecież Pan Europa musi być w niej nieźle zabujany, skoro przyjął nie najmłodszą już singielkę z całym dobrodziejstwem inwentarza – przaśnością, słomą wystającą z butów i cebulastym oddechem.