Tym razem trochę mniej o polskiej polityce, a bardziej o mediach i polityce. W minionym tygodniu miałem przyjemność przewodniczyć w Londynie Światowemu Kongresowi Wydawców Czasopism. To w naszej branży („przemyśle”, jak mówią Amerykanie) największa taka impreza (tu trochę dodatkowych szczegółów), skupiająca około tysiąca delegacji z kilkudziesięciu krajów świata, reprezentujących ponad 6 tys. tytułów prasowych, w tym wiele o globalnym zasięgu. Kongres jest organizowany co dwa lata przez International Federation of Periodical Publishers FIPP. Ten był już 41., bo owe światowe zjazdy mają długą tradycję. Zamiast w Londynie mógł się odbyć, po raz pierwszy w historii, w Warszawie; taka była intencja FIPP, kiedy przed ponad dwoma laty w Toronto polskim wydawcom powierzano rolę współgospodarza, a mnie prezydencję Światowego Kongresu.
Nie odbył się, bo – mówiąc najogólniej – turbulencje w polskiej polityce, obcesowe przejęcie przez nowe władze mediów publicznych, zwolnienie z pracy setek dziennikarzy, nieprzyjazne akty wobec opozycyjnej prasy, jakieś mętne zapowiedzi „repolonizacji mediów” itp. zniechęciły działaczy Federacji do podtrzymania zaproszenia do Polski. I choćby pośredniego legitymizowania nowych polskich władz, choć organizacja podkreśla swój charakter biznesowy i oficjalnych politycznych oświadczeń nie wydaje. Bardziej wymowne są tu międzynarodowe organizacje dziennikarskie, które we własnych monitoringach wolności prasy i zagrożeń dla mediów dzisiejszą Polskę przeniosły o wiele pozycji w dół, w bardzo już niemiłe towarzystwo.
Jako przewodniczący Kongresu miałem przywilej wygłoszenia otwierającego obrady przemówienia, a przede wszystkim wysłuchiwania relacji delegatów, udziału w panelach i rozmowach, z których dawało się odtworzyć jakiś obraz dzisiejszych mediów i dominujących „w przemyśle” nastrojów.