Polska popierała i popiera starania Turcji o wstąpienie do Unii Europejskiej – tego dowiedzieliśmy się od prezydenta Andrzeja Dudy podczas ubiegłotygodniowej wizyty jego tureckiego odpowiednika w Warszawie. To zaskakujące oświadczenie. Ale najpierw słowo o samym spotkaniu. Jako pierwszy kraj Unii gościliśmy w ramach bilateralnej wizyty Recepa Tayyipa Erdoğana, który – odkąd przetrwał w zeszłym roku zamach wojskowy – zamknął już w więzieniach ponad 100 tys. domniemanych spiskowców, za kratkami trzyma też 302 dziennikarzy (najwięcej na świecie). Polski prezydent nie zająknął się w tej sprawie, nieprzekonująco też brzmiał minister Łapiński, który twierdził, że rozmawiano o tym bez kamer. Można było odnieść wrażenie, że prezydent Duda wręcz Erdoğanowi współczuje tak skomplikowanej sytuacji w kraju.
Wracając jednak do Unii. Można sobie wyobrazić, że obecna polska władza widzi możliwe korzyści z członkostwa Turcji. Rozwodniłoby to chociażby plany głębszej integracji Unii, wzmocniło konserwatyzm obyczajowy w Brukseli. Choć jednocześnie trudno to pogodzić z antymuzułmańską retoryką niektórych ministrów. Ale przyjmijmy, że mamy taki cel strategiczny. Można by więc zakładać, że Polska prowadzi jakieś działania na forum Unii, aby to tureckie członkostwo przybliżyć. I tu zaskoczenie (?): otóż, Polska nic w tej sprawie nie robi. Wręcz przeciwnie, w Unii trwa ożywiona dyskusja, czy negocjacji członkowskich z Turcją nie zamrozić, co przy obecnych nastrojach byłoby równoznaczne z ich ostatecznym zerwaniem. Mało tego, sam Erdoğan już nie chce do Unii. Jeden z ekspertów bliskich Pałacowi Prezydenckiemu powiedział nam, że to była „deklaracja kurtuazyjna”, że tak się robi dla dobrej atmosfery.
To już wygląda na specjalność prezydenta Dudy. Gdy rok temu, podczas wystąpienia w kijowskiej akademii dyplomatycznej, zaprosił Ukrainę do projektu Trójmorza, wszyscy byli zaskoczeni.