Rząd postanowił, że osoby zatrudnione na etatach i zarabiające więcej niż 10,7 tys. zł miesięcznie będą płacić składki na ZUS od całości dochodów. Ta zmiana unieważnia kluczową zasadę reformy z 1999 r. mówiącą, że po osiągnięciu dochodu równego 30-krotności średniej krajowej składki już nie są pobierane. Lepiej zarabiający po prostu przekraczają pierwszy próg podatkowy i zaczynają płacić wyższy, 32-proc. PIT. Chodziło o to, by nie tworzyć emerytalnych kominów i nie różnicować drastycznie przyszłych świadczeń emerytalnych, które zależą przecież od sumy zebranych oszczędności.
Teraz będzie inaczej. Zmiana ma przynieść ponad 5 mld zł rocznie dodatkowych wpływów i w sporej części sfinansować ubytek, jaki w FUS (Funduszu Ubezpieczeń Społecznych) powoduje powrót do wcześniejszego wieku emerytalnego. Tylko w 2018 r. ta dodatkowa dziura w FUS wyniesie ponad 10 mld zł. Na dłuższą metę próba jej zasypania może jednak przynieść więcej szkód niż korzyści lub w ogóle się nie powieść. Dlaczego?
Rząd zakłada, że podwyższenie składki na ZUS obejmie w przyszłym roku ponad 300 tys. osób, ale niewykluczone, że się przeliczy. Znaczna część lepiej uposażonych może przecież zrezygnować z etatu i przejść na samozatrudnienie. Wówczas na takiej operacji sporo zaoszczędzi i to właśnie kosztem ZUS. Jednocześnie grono świetnie zarabiających pseudoprzedsiębiorców (już teraz dużo większe niż liczba płacących 32-proc. PIT), którzy nikogo nie zatrudniają, poważnie się zwiększy.
Przedsiębiorcy, także ci osiągający dochody dużo wyższe niż 10,7 tys. zł miesięcznie – po pierwsze mogą płacić liniowy PIT, czyli zawsze tylko 19 proc. Po drugie – ich składki na ZUS są o wiele niższe, bo liczone zaledwie od 60 proc. średniej krajowej i na takim poziomie pozostaną. Spodziewana podwyżka składek ich dotyczyć nie będzie.