Całą naszą klasę, znaczy się klasę inteligencką, rozpalił niedawno spór o niesłychanie wulgarne zachowanie pewnego pisarza, który był łaskaw w arcyżartobliwy sposób znieważyć pewne osoby, przywołując w ich kontekście drażliwy problem odpłatnych usług seksualnych. Dla uściślenia, spór dotyczył nie tyle owego literata, lecz pewnych prominentnych dam, które ociągały się ze słowami potępienia, a nawet coś jakby na kształt, że niby broniły kolegi, iż jest taki, że tak już ma w swoim stylu bycia. Filut znaczy, i drapichrust.
I tak źle, i tak niedobrze. Inteligencja tkwi w stanie pomieszania retorycznego i moralnego. Nie wie, jak ma się zachowywać jednocześnie inteligentnie, etycznie i autonomicznie. Tak jakby ideał oświecenia nakładał na nas zbyt duże obowiązki i wyprowadzał nas w pole uniwersalnej nieoznaczoności. A przecież nie można całego życia sprowadzić do nastroju ironii, podobnie jak nie można żyć patetycznie, niczym homeryccy herosi. Język ironii ma swoje granice prawidłowego zastosowania, tak samo jak język powagi i moralizatorskiej surowości. Nie wiemy, jak odnosić się do sytuacji, gdy konwencje zostały zakwestionowane – czy upominać się o dobre obyczaje, ryzykując śmieszność i wyobcowanie z niekonwencjonalnego wtajemniczenia arcyinteligentnych ludzi, czy może oportunistycznie ulec „konwencji bezkonwencjonalności”, dając przyzwolenie na zachowanie naruszające granice, czyli transgresyjne, oraz wyzywająco przeciwstawne normom, czyli perwersyjne.
Pomieszanie interpretacyjne, jakiemu ulegliśmy, gdy jeden z nas, inteligent, dokazywał tak bardzo, jakby z nienormatywności uczynił sobie normę i imperatyw, odzwierciedla fundamentalną kondycję naszej warstwy, którą jest wyobcowanie. Wyemancypowani z dobrze określonych stanów i środowisk, najczęściej burżuazyjnych bądź mieszczańskich, nie tworzymy prawdziwej klasy społecznej i odmawiamy sobie prawa do własnej obyczajowości i własnych norm.