Jan Hartman
13 lutego 2018
Uniwersytet mój demokratyczny
Demokracja ma twarz studenta. Boimy się go, jak dyktator swego ludu.
Wszystko kiedyś ulega erozji i upada, nawet jeśli w agonii rzuca się w reformy. Wielka reforma to nic innego jak kryzys, a kryzys w naszych czasach to nie nowa nadzieja, lecz właśnie agonalne drgawki. Taką to bowiem mamy epokę – wielki czerwony zmierzch, poza którym noc i jutrzenka zupełnie nieznanego, może już nie-ludzkiego świata. Wszystko, co stałe, rozpływa się w powietrzu, powiadają Marks z Engelsem. Dopiero dziś mogliby sobie zobaczyć, jak szybko się czasem rozpływa.
Jedną z najbardziej zaskakujących klęsk schyłkowej nowoczesności jest upadek uniwersytetu.
Wszystko kiedyś ulega erozji i upada, nawet jeśli w agonii rzuca się w reformy. Wielka reforma to nic innego jak kryzys, a kryzys w naszych czasach to nie nowa nadzieja, lecz właśnie agonalne drgawki. Taką to bowiem mamy epokę – wielki czerwony zmierzch, poza którym noc i jutrzenka zupełnie nieznanego, może już nie-ludzkiego świata. Wszystko, co stałe, rozpływa się w powietrzu, powiadają Marks z Engelsem. Dopiero dziś mogliby sobie zobaczyć, jak szybko się czasem rozpływa. Jedną z najbardziej zaskakujących klęsk schyłkowej nowoczesności jest upadek uniwersytetu. Och, bynajmniej nie mam na myśli złego stanu badań i sanitariatów. Wiedzy coraz więcej, a sanitariaty, i nie tylko, bo również sale wykładowe i laboratoria, coraz piękniejsze. Studentów masa, granty, projekty i konferencje przepychają się jak szczeniaki przy misce, a życie akademickie kwitnie od kantyny po rektorskie pokoje. Jest rozwój! A jednak wszystko to jakby na niby. Nie, nie, ja nie sądzę, aby kiedyś było lepiej, poważniej, godniej. Mnie się tylko wydaje, że dawniej król był nagi i niezręcznie było o tym mówić, a dziś jest nagi, bo lata po plaży nudystów. Mierność akademii stała się wręcz legalna i pożądana. Od połowy XIX w. uniwersytety były w centrum życia i cywilizacji – teraz są na marginesie. Poszło gdzieś w bok – w wielkie firmy, w media, niezależne fundacje i instytucje. Profesor znaczy dziś tyle, co nauczyciel w szkole. Tak to widzą ludzie i, kto wie, może mają rację? Na uniwersytety wdarła się demokracja z biurokracją. Demokracja zapewnia dobrostan większości, czyli temu, co przeciętne i pospolite, a biurokracja zabezpiecza przed nadużyciami, ubezwłasnowolniając profesorów jako wolnych opiniodawców i posiadaczy zdrowego rozsądku. Dyktat masy i rynku, który tę masę porządkuje, wymusza na nas kupiecki oportunizm. Kłaniamy się naszym klientom w pas i spełniamy ich oczekiwania. Mówimy to, co chcą usłyszeć, i tyle, ile chcą usłyszeć. Miło, gładko, bezstresowo. Jeśli z młodzieżą coś nie tak, to znaczy, że z nami coś nie tak. Bo klient ma zawsze rację. A w dodatku nad tym dziwnym, koślawym przedsiębiorstwem, sprzedającym edukację i konsumującym granty, wisi smog lęku i stresu. Wszyscy się nim dusimy, bo wszyscy się czegoś boimy. Zaufanie pierzchło do kątów i pokątnych palarni. Czyli tak jak wszędzie – w korporacji, w urzędzie, w szpitalu. Uniwersytet działa bowiem pod presją Wielkiej Kontroli, która nawiedza go raz po raz, jak fale morski brzeg. Ledwie wyjeżdża jedna komisja, już trzeba szykować papiery i obiadki dla drugiej. Żaden dziekan nie śpi spokojnie. Do tego nieustające pisma z ministerstwa i rozporządzenia nakazujące coraz to nowe sprawozdania i nakładające kolejne obostrzenia. A to kluczy nie wolno mieć, a to identyfikatory trzeba przypiąć, a to znowu do kolejnej komisji wejść i obradować nad poprawą, rozwojem i optymaWlizacją. Żeby tylko władzy dogodzić, a zwłaszcza studentowi. Bo zaraz sobie pójdzie tam, gdzie o dyplom łatwiej i akademik wygodniejszy. Demokracja ma twarz studenta. Boimy się go, jak dyktator swego ludu. Boimy się, że pójdzie sobie precz, gdy mu każemy coś przeczytać albo zapytamy o coś na egzaminie. Boimy się dać mu trójkę (dwójka to już niemal tabu), bo się nam znarowi i ucieknie, a uciekając, obsmaruje nas w anonimowej ankiecie. A smarują, aż miło. Nie daj Boże wymagać czegoś albo, co gorsza, skrytykować. Niech Pan Bóg broni przez mówieniem trudnych rzeczy albo zejściem ze ścieżki sądów utartych i zalegalizowanych. Każdy, kto łamie zasady społecznego oportunizmu i uświęconego zakłamania, musi się liczyć z surowym wyrokiem ludowego trybunału. Toteż kadra siedzi cicho i mizdrzy się do studenta, a na wsz
Pełną treść tego i wszystkich innych artykułów z POLITYKI oraz wydań specjalnych otrzymasz wykupując dostęp do Polityki Cyfrowej.