Profesjonalne badania katastrof lotniczych obnażają nieudolność podkomisji Macierewicza.
Im bliżej kolejnej rocznicy katastrofy smoleńskiej, tym głośniej o nowych „dowodach” na zamach. Antoni Macierewicz robi, co może, by zgodnie z zapowiedzią prezesa Kaczyńskiego 10 kwietnia wreszcie „była prawda”, czyli koniec trwającego od ośmiu lat tzw. wyjaśniania przyczyn katastrofy smoleńskiej. Ogłosił właśnie, że na eksplozję wskazują drzwi samolotu wbite głęboko w ziemię.
Niedługo przedtem telewizja National Geographic wyemitowała kolejny odcinek swej słynnej serii „Katastrofy w przestworzach”, poświęconej zestrzeleniu malezyjskiego boeinga 777 nad Ukrainą w lipcu 2014 r. („Kto zestrzelił MH17?”). Kilka miesięcy wcześniej zajęła się inną głośną katastrofą – rosyjskiego airbusa A321, który w październiku 2015 r. eksplodował nad Synajem („Tragedia nad Egiptem”). Oba pokazują dobitnie, że wbite w ziemię drzwi to żaden dowód na zamach, a wybuch, który niszczy samolot pasażerski, pozostawia ślady, ale zupełnie inne.
Przede wszystkim w czarnych skrzynkach. W obu przypadkach śledczy trafili na właściwy trop dzięki zapisowi rejestratora CVR (Cockpit Voice Recoder), który nagrywa za pomocą trzech mikrofonów rozmowy załogi w kokpicie, a nie FDR (Flight Data Recorder) utrwalającego wszystkie najważniejsze parametry lotu.
Jak do tego doszli? W obu przypadkach, tuż przed urwaniem zapisu, czułe mikrofony umieszczone przy fotelach kapitanów wychwyciły dziwne odgłosy przypominające wybuchy. Dzięki analizie rozchodzenia się fal – szybszej uderzeniowej i wolniejszej dźwiękowej (czujniki zarejestrowały obie, co przeczy teorii „ekspertów” Macierewicza, że tej drugiej nie dałoby się zarejestrować) – zlokalizowano miejsce, w którym doszło do eksplozji.