Pierwsze natarcie wygłodniałych klientów nastąpiło już przed siódmą rano w sobotę. Oblężenie piekarni przy ul. Wileńskiej w Warszawie nastąpiło pomimo licznej konkurencji w bliskim sąsiedztwie i lokalizacji drugiego punktu tej samej sieci w niewielkim oddaleniu. Kierownictwo sieci, wyćwiczone przedświątecznymi bitwami o handel, nie dało się zaskoczyć i kolejka szybko topniała. A wraz z nią towar zgromadzony tym razem w podwójnej ilości. Krótko po godz. 12 na półkach zostało już tylko pieczywo dla osób niebojących się eksperymentów ze zdrową żywnością i niezdrowymi cenami. Dla spóźnialskich został razowy ze śliwką czy bio z samych ziaren. Ostatecznie poszło i to. O godz. 13 personel zaczął zamiatać okruchy. A godzinę później już zupełnie oficjalnie zostawiać okruchy własnego życia w mediach społecznościowych. Koleżanki ze stoiska mięsnego na szczęściary z pieczywa spoglądały z zazdrością. Na wędlinie utarg był niezły. Ale ze schabem to całkiem zostały na lodzie, bo dyskonty przykryły ich cenami.
Historia handlu na dzień przed pierwszą niedzielą z zamkniętymi sklepami pełna była takich małych starć i potyczek. Klienci nie zawiedli oczekiwań i tradycyjnie przed wolnym wyczyścili półki. Ale większość sieci stanęła na głowie, żeby aż do wieczora towar był uzupełniany, przywracając klientom zachwiane poczucie konsumpcyjnego bezpieczeństwa. Dzięki temu udało się obejść bez zbiorowej histerii, rodzinnych tragedii, a nawet ofiar w ludziach. W handlu wiedzą jednak, że u nich bez ofiar się nie obędzie. Nowe prawo głęboko przeora branżę, dorżnie co najmniej jedną dużą sieć handlową i wykończy trudną do policzenia liczbę małych sklepików, które w niewyartykułowanej intencji ustawodawcy miały być największymi beneficjentami nowych przepisów.
Apacze mają żal
Historia walki o wolne niedziele dla handlu ma już swój kombatancki rys.