Prezydent Duda w swoim wystąpieniu w Kamiennej Górze zapewne nie chciał przyrównać Unii Europejskiej do państw, które dokonały niegdyś rozbiorów Polski. To byłoby jednak za głupie. Zwłaszcza że wcześniej wypowiadał się o Unii całkiem życzliwie, szczególnie jak na partię, z której się wywodzi. Ale też taka interpretacja wypowiedzi Dudy jest całkiem uprawniona i nie może się on skarżyć, że został źle zrozumiany. Tak to sformułował, jak umiał. Pokazuje to jak w soczewce tę prezydenturę: nawet jeśli przyjąć dobre intencje Dudy, to niewiele one mają wspólnego z konkretnymi skutkami jego słów i działań.
Widać to we wszystkich kluczowych sprawach, w jakich prezydent brał udział. Cała akcja wetowania ustaw sądowych, pisanie własnych projektów, zgłaszanie uwag podczas ostatecznego uchwalania ich w parlamencie skończyły się fiaskiem, czyli całkowitym przejęciem sądów przez ludzi ministra Ziobry. Duda, choć może i chciał, ale temu nie zapobiegł – a właśnie stan praworządności w Polsce jest teraz głównym punktem zapalnym w relacjach z UE czy USA. Prezydent nie przypilnował najważniejszej sprawy, z jaką miał dotąd, obok Trybunału Konstytucyjnego, do czynienia podczas swojej kadencji. Nie będzie historycznie oceniany za inicjatywę ustawodawczą w sprawie zakazu korzystania z solariów przez osoby niepełnoletnie, lecz z przestrzegania zasad państwa prawa.
Dzisiaj tylko śmieszą dawne rozważania na temat większości trzech piątych, szukania sposobu wyjścia z kryzysu, gdyby w Sejmie powstał pat przy wyborze sędziów do KRS. Cała ta „misterna” gra prezydenta, aby było bardziej demokratycznie, żeby nie wszystko zależało od prokuratora generalnego, rozbiła się o ścianę politycznej praktyki. Od początku było jasne, że opozycja nie weźmie udziału w wyborze nowej KRS, bo oznaczałoby to udział w delikcie konstytucyjnym, wystarczyło więc PiS dogadać się z posłami Kukiz’15 i rzucić im zabawkę w postaci „rozważenia pomysłu o sędziach pokoju”.