Baranek, kogucik i zajączek. Są z różnych tradycji. Reprezentują raz głębokie, chrześcijańskie symbole – jak Baranek Boży i zmartwychwstanie – innym razem całkiem błahe skojarzenia z wiosną i prezentami dla dzieci – jak zając. W niejednym domu staną jednak w pełnej zgodzie obok siebie na świątecznym stole. A przy tych stołach zasiądziemy my. Przekonani, że wokół źle się dzieje, a za tempem zmian już nie sposób nadążyć. Zmęczeni. Po tych wszystkich transformacjach, globalizacjach, po wielu latach ciężkiej pracy, gdy to zostaliśmy rzuceni na zbyt głębokie wody, a teraz jeszcze uwikłaliśmy się w ostry podział polityczny. Mamy nienawiść w mediach, na ulicach – publiczne kłamstwa, że aż boli, ksenofobię, mizoginię, prymitywną brutalność przebraną za patriotyzm, mamy kolejne fundamentalizmy i odczuwalną już rosnącą nieufność współrodaków wobec wszystkich i wszystkiego.
W dodatku historia znów stawia nas na zakręcie. Niebezpieczny konflikt Zachodu z Rosją, nieobliczalny Trump, nasze własne konflikty właściwie ze wszystkimi – z Żydami, Ukraińcami, z Ameryką, z Unią Europejską. Jeszcze ten tużprzedświąteczny spór nie spór o zaostrzenie prawa antyaborcyjnego, o sądy; za moment ruszą awantury smoleńskie. Próbujemy jakoś dać sobie radę z tą presją rzeczywistości, uporać się z niepokojem, oburzeniem, obrzydzeniem.
Psychologowie mówią, że w sytuacjach konfliktu, kryzysu obieramy jedną z trzech typowych strategii: przystosowania, ucieczki albo walki. Próbujemy więc przetrwać „po baraniemu”, postępując według zasad nam narzuconych, raczej stadnych, trochę chłopskim zdrowym rozsądkiem się kierując, a trochę znajomością życia, która mówi, że wszystko w końcu mija. Albo też wzorem zająca próbujemy gdzieś się schować. Unikać wszystkiego, co wzmaga wewnętrzny dygot.