Rządy Beaty Szydło były prostą kontynuacją kampanii wyborczej z 2015 r. Sprowadzały się do finansowania obietnic w rodzaju 500+ czy skrócenia wieku emerytalnego, ale przede wszystkim do zmian ustrojowych oraz ostrej antyeuropejskiej i antyuchodźczej retoryki. Był to czas zasadniczej konfrontacji, walki z Trybunałem Konstytucyjnym, sądownictwem, Komisją Europejską. PiS przejął media publiczne, spacyfikował wiele innych instytucji, wstępnie pogonił i obrzucił obelgami elity, prowadził ostrą antyaborcyjną krucjatę, wciąż dawał nadzieję na smoleński zamach.
Wyborcy PiS byli wniebowzięci. Mówienie o „naszej Beacie” nie wynikało tylko z jej swojskości, ale z faktu, że za jej premierostwa było dokładnie tak, jak wyborcy PiS oczekiwali: twardo, jednoznacznie, według wyborczego programu. Tego realnego, który rozumieli ci lepiej zorientowani, bo była jeszcze wersja dla początkujących, jak się okazało bardzo wydajna. To były właśnie te najważniejsze spełnione obietnice.
Rozczarowanie rządem
Zdeklarowani sympatycy PiS zawsze traktowali „dobrą zmianę” inaczej niż wyborcy okazjonalni, znacznie szerzej niż tylko w sensie socjalnym. Dla wielu z nich slogan ten oznaczał przede wszystkim zmianę polityczną i aksjologiczną. Chodziło o zgniecenie i poniżenie dotychczasowego establishmentu, o prawdziwą, ideologiczną redystrybucję godności, bez związku z 500+, bo to była wersja dla niezaawansowanych. Premier Szydło kojarzyła się z „heroicznym” okresem rządów PiS, kiedy „o coś chodziło”.
Może nieprzypadkowo Szydło, w końcu wicepremier do spraw społecznych, nie spotkała się z protestującymi w Sejmie opiekunami osób niepełnosprawnych, kiedy jej koledzy to robili, i nie na skutek niezręczności spływała wtedy Dunajcem z flisakami.