Były odpinane przed kamerami partyjne znaczki, łamane legitymacje, teatralne gesty i napięcie podsycane przez kilka dni. Niewątpliwie kolejna fala odejść z Nowoczesnej była najbardziej medialna, ale i symboliczna – w końcu pokład opuścił były szef i twórca partii. A wraz z nim dwie posłanki: Joanna Scheuring-Wielgus i Joanna Schmidt, prywatnie partnerka Petru. Wszystko to w istocie było jednak kwestią czasu, bo o odejściu byłego przewodniczącego, i jego zaufanych, na korytarzach sejmowych mówiło się od blisko pół roku – mało kto wierzył, że po przegranych wewnątrzpartyjnych wyborach uda mu się odnaleźć w N i współpracować z Katarzyną Lubnauer. A powołanie własnego stowarzyszenia PLan Petru tylko umacniało to przekonanie. Były lider Nowoczesnej, choć wszedł do zarządu partii, coraz częściej występował w roli recenzenta polityki nowych władz; lubił podkreślać, że on „zrobiłby to inaczej”, szybko też zaczął mocno dystansować się wobec porozumienia z Platformą, choć sam do niego dążył i w partyjnej kampanii przekonywał członków N, że w przeciwieństwie do Lubnauer potrafi dogadać się ze Schetyną. Ale potem wszystko się odwróciło. I mimo że nowa szefowa N na początku urzędowania faktycznie na każdym kroku podkreślała, że jej partia różni się od PO, a w ramach opozycji należy nie tyle współpracować, ile „współkonkurować”, polityczna rzeczywistość szybko przemodelowała jej podejście.
Marsz Wolności
Partię Lubnauer przetrąciło głosowanie w sprawie projektu Ratujmy Kobiety, które pokazało, że klub N nie jest tak liberalny światopoglądowo, jak twierdziła przewodnicząca. Do tego nie nastąpiło wyczekiwane odbicie w sondażach, co więcej – Nowoczesna zaczęła dołować w okolicach wyborczego progu. Zmusiło to nowe władze do pogłębienia relacji z PO i zawarcia taktycznego sojuszu.