O terenowych wizytach swoich liderów PiS najchętniej mówi, że to „rozmowy z Polakami”, choć z reguły stają się czymś dokładnie odwrotnym. Jeśli idą po myśli rządzących, są propagandowym monologiem władzy z przerwami na owacje. Organizatorom zresztą nieraz już zdarzało się reglamentować uczestnictwo w tych spotkaniach oraz selekcjonować pytania, by ograniczyć ryzyko zakłócenia milusiej atmosfery.
Jeśli jednak realizacja scenariusza nawali i na spotkanie przedostaną się niepożądane elementy z opozycji, czego w większych miastach uniknąć się nie da, mamy jak w banku karczemną pyskówę z elementami boksu. Co w niedzielę w Gdańsku skończyło się przedwczesnym zakończeniem spotkania z premierem Mateuszem Morawieckim.
Czytaj też: „Dobra zmiana” się kończy. Co teraz?
Twarda gra na wyniszczenie
Chciałoby się pewnie rytualnie westchnąć, że sala BHP, na której rozegrała się cała awantura, to przecież nasz narodowy symbol dialogu i porozumienia, że w teoretycznie trudniejszych czasach rozmawiano tam „jak Polak z Polakiem”, a teraz doczekaliśmy się upadku obyczajów i ogólnej poruty. Faryzejsko by to jednak zabrzmiało, gdyż – postawmy sprawę uczciwie – chyba nikomu dzisiaj w Polsce nie chce się już porozumiewać. Przynajmniej jeśli chodzi o tę część społeczeństwa, która się interesuje, emocjonuje, ma swoje mniemania o sprawach publicznych, no i przeważnie głosuje.
Oczywiście zawsze można wyodrębnić kilka obszarów bądź cząstkowych kwestii, w których na upartego dałoby się wynegocjować całkiem sensowne kompromisy.