Współczesny Zachód opiera się na kompromisie między liberałami, konserwatystami i socjalistami. Stoimy na trzech nogach, lecz niestabilnie. Przydałaby się czwarta. Najlepiej złota, bo pieniądze rozwiązują problemy i stabilizują świat. Gdy wszyscy żyją po ludzku, możliwy jest świat bez wojny i totalitaryzmu. Na szczęście ta socjalistyczna prawda przebiła się do powszechnej świadomości – nawet zatwardziali wyznawcy wolnego rynku wiedzą, że bogaci mają się lepiej, gdy biedni nie są nędzarzami, a rząd zapewnia oprócz policji jeszcze parę innych rzeczy.
Co więcej, wszyscy zaczęli rozumieć, że trzeba też zająć się powietrzem, wodą i innymi zasobami naturalnymi, bo wkrótce się skończą. Zglobalizowane życie wymusza na nas solidarną odpowiedzialność za stan świata i kto wie, może przyszłe pokolenia sprostają temu wyzwaniu? Chociaż to nic pewnego, bo nowe amorficzne społeczeństwo, coraz bardziej zależne od zaawansowanej technologii i jej dysponentów, straciło już swoją emancypacyjną energię i wielkie ideały, dzięki którym udało się zbudować wciąż obowiązujący konsens liberalno-demokratyczny i socjalny. Jesteśmy gnuśni i „sformatowani” na małych, egoistycznych i neurotycznych konsumentów, których ambicje nie wychodzą poza sferę zawodowego i materialnego sukcesu.
Nawet masy niezadowolonych nie mają własnych celów ani idei – chcą dołączyć do mas zadowolonych, czyli globalnej klasy średniej. Nietzsche nazywał ją „ostatnimi ludźmi”, nie spodziewając się po tych jednowymiarowych, skarlałych istotach niczego dobrego. „Człowiek bez właściwości” tworzy wraz z miliardami podobnych sobie tłum egotycznych i samolubnych neurasteników, niewidzących świata poza murem swojego Facebooka. Geniusze i wizjonerzy są dziś tak samo niszowi i efemeryczni jak każdy inny produkt społecznych interakcji.