„Sześć kilo Polski” – brzmiał tytuł recenzji Ewy Wilk z księgi esejów o stuleciu niepodległości (POLITYKA 24). To książka wagi ciężkiej, ale trzeba przyznać, że i niepodległość nie jest lekka. Dlaczego od pewnego czasu wydaje się takie ciężkie książki, że nie można utrzymać ich w ręku? Przyczyny mogą być dwie: opasły tom jest tańszy niż dwa, a poza tym o niektórych książkach z góry wiadomo, że nie będą masowo czytane, należą do kategorii półkowników – nikt tego nie dźwiga.
Ja mam na to sposób: kupuję książki u rzeźnika. To stary nawyk, z czasów Polski Ludowej, kiedy u rzeźnika nie było niczego, poza książką… zażaleń. Od tamtego czasu dużo się zmieniło. Ukazały się na przykład „Dzienniki 1953–1982” Wiktora Woroszylskiego (Wyd. Karta), które w PRL nie miały szans publikacji, a półki w sklepach mięsnych uginają się dziś pod ciężarem golonki, zaś pod ladą, gdzie kiedyś leżał schab dla przyjaciół, jest i miejsce na książki. Księgarń ubywa – mięsa przybywa.
„Woroszylski” waży co najmniej półtora kilograma, czyli ponad moje siły. – Proszę żeberka i sto gramów, przepraszam, sto stron książki Woroszylskiego – mówię. – Przedniej czy tylnej? – pyta rzeźnik, ostrząc tasak. – Przedniej, koniecznie przedniej, bo z przodu jest to, co najlepsze, czyli wstęp Andrzeja Friszke – mówię. Rzeźnik wyraźnie niezadowolony, bo wszyscy chcą przedniej, „dorzucę panu kilka stron zadniej, bo kto mi to kupi, same indeksy i zdjęcia psa Kluchy”.
Czytam dzienniki i pamiętniki współczesnych, bo w nich odnajduję siebie i moje czasy.