Premier wniósł o uzupełnienie porządku obrad sejmu o nowelizację uchwalonej ledwie pół roku temu ustawy o IPN. Marszałek sejmu ochoczo się zgodził, ba, od razu zarządził pierwsze czytanie projektu. Sejm przegłosował ją ekspresowo. Na biurko prezydenta trafi jeszcze w tym tygodniu.
Rząd chce usunąć zapisy, które zdawały się clou operacji podnoszenia z kolan narodu i państwa polskiego. Wszak temu służyć miało straszenie więzieniem (do lat trzech) każdego, „kto publicznie i wbrew faktom przypisuje Narodowi Polskiemu lub Państwu Polskiemu odpowiedzialność lub współodpowiedzialność za popełnione przez III Rzeszę Niemiecką zbrodnie nazistowskie (...) lub w inny sposób rażąco pomniejsza odpowiedzialność rzeczywistych sprawców tych zbrodni”.
Pomysłodawcy takiego narzędzia tzw. polityki historycznej (kojarzącego się skądinąd z bejsbolowym kijem kiboli czy też z uzbrojoną w żyletki pałką ONR-owskich bojówkarzy) przekonywali, że chodzi o przeciwdziałanie rozpowszechnianiu w świecie formuły „polskie obozy śmierci”.
Nawet PiS się zorientował, co zepsuł
Nie przez przypadek jednak nowym prawem zaniepokoili się głównie naukowcy i dziennikarze zajmujący się historią Holocaustu i relacji polsko-żydowskich. Regulacje te bowiem – w połączeniu z lansowaniem przez władzę wśród jej sympatyków oraz funkcjonariuszy (prokuratorów, pracowników IPN, propagandzistów w państwowych mediach) tzw. polityki historycznej i hasła „wstawania z kolan” właśnie – mogły skończyć się fałszowaniem obrazu tego rozdziału dziejów.
Teraz okazuje się, że nawet PiS-owscy decydenci