Jeden z oficerów pamięta, że leżał od rana prawie do wieczora. Z hełmem na głowie, karabinem pod ręką i w kuloodpornej kamizelce nałożonej na polowy mundur. Pod drzwiami jednego z kampów, w których mieszkali oficerowie polskiego kontyngentu stacjonującego w afgańskiej Ghazni, leżał wojskowy prokurator Jan Zarosa.
Kamp, przed którym leżał, zajmowali śledczy. A właściwie jeden, którego miejsce Zarosa chciał zająć jeszcze przed przejęciem od niego prokuratorskich obowiązków. Tamten, niestety, wyrzuci młodszego kolegę na zewnątrz wraz z ekwipunkiem. Zarosa wybrał milczący protest i położył się przed drzwiami. – Wieść rozeszła się lotem błyskawicy. Żołnierze przychodzili go oglądać, przynosili wodę i kanapki, słowem zrobił się cyrk – wspomina jeden z naszych rozmówców. Choć minęło prawie sześć lat, sprawa do dziś budzi emocje wśród wojskowych prokuratorów.
Tropienie żołnierzy
Widowisko zakończył ówczesny szef Naczelnej Prokuratury Wojskowej płk Jerzy Artymiak, który podjął decyzję o odwołaniu Zarosy do Polski (wrócił na początku listopada 2012 r.). Dziś niechętnie wraca do sprawy. – Mogę powiedzieć tyle, że zdecydowałem o jego odwołaniu w trybie pilnym i powrocie pierwszym samolotem do Polski. Poleciłem również wszcząć postępowanie dyscyplinarne – mówi POLITYCE płk Artymiak. Nie chce ujawnić, jak się skończyło – toczyło się w trybie niejawnym. Zarosa nie mógł jednak ponieść poważniejszych konsekwencji, bo gdyby tak się stało, prawdopodobnie musiałby odejść z armii, a na pewno z lubelskiej prokuratury wojskowej. – Tak powinno się stać, bo naraził na szwank dobre imię urzędu, który reprezentował – mówi jeden z prokuratorów.
Tymczasem Zarosa wrócił – na dawne stanowisko w lubelskiej garnizonówce.