Uchwalenie, a następnie zawetowanie ordynacji do europarlamentu odbyło się w zasadzie bez publiczności. W narzędziu analitycznym Google linia pokazująca zainteresowanie internautów tym tematem w zestawieniu np. z zaciekawieniem Małgorzatą Gersdorf, nie mówiąc o pieśniarzu Sławomirze, jest płaska jak elektrokardiogram trupa. A jednak sprawa ma dla polskiej polityki pierwszorzędne znaczenie.
Prezydent Andrzej Duda słusznie sięgnął po weto. Wybory europejskie nie wyłaniają większości rządzącej, proporcjonalność jest ich istotą. Standardem – wynikającym zresztą z prawa wspólnotowego – jest niski próg wyborczy, ułatwiający wejście do Parlamentu Europejskiego nawet stosunkowo niewielkim partiom, niemającym często reprezentacji w parlamentach krajowych.
Lipcowa ustawa PiS, która podnosiła realny próg wyborczy do kilkunastu procent, była pogwałceniem tej reguły i blokowała w gruncie rzeczy samodzielne europejskie aspiracje wszystkich ugrupowań poza PiS i Platformą. Partia Jarosława Kaczyńskiego byłaby głównym beneficjentem nowych rozwiązań. Gdyby PiS utrzymał poparcie do eurowyborów, mógłby mieć ok. 30 deputowanych – mniej więcej tylu, co CDU Angeli Merkel, co by go wzmacniało w ewentualnych rozmowach o dołączeniu do największej frakcji – Europejskiej Partii Ludowej.
Dlatego nie wydaje się, żeby weto prezydenta było ustawką z PiS. W szczególności niemądry wydaje się argument, że Kaczyński wystraszył się wspólnego startu PO, Nowoczesnej, PSL oraz SLD i dlatego zlecił prezydentowi weto. Wspólne listy centrowo-liberalno-lewicowej opozycji to skutek uboczny ordynacji, z którym PiS liczył się od początku prac nad ustawą; zyski w postaci wzmocnienia własnej reprezentacji w europarlamencie, scementowania układu z partiami Ziobry i Gowina, wykończenia Kukiz’15 i zablokowania ewentualnej listy eurosceptycznej zdecydowanie przeważały.