Czego oczekujemy po osobie skrzywdzonej? Że będzie płakała. Często i w najmniej odpowiednich momentach. Siedzi na komedii i nagle – bach – szloch. Płaci przy kasie, a tu wstrząsa nią fala nieutulonego żalu. Ofiara ubiera się na czarno, ma podkrążone oczy i rozmazany makijaż (od beczenia). Charakteryzuje ją – a jakże – rozkojarzony wzrok, niemożność sklecenia choćby jednego logicznego zdania, ogólne nieogarnięcie i potarganie. W CV ofiary dobrze wygląda próba samobójcza lub choćby chwila w zakładzie zamkniętym.
Czemu tak? Bo dobra ofiara musi idealnie nadawać się na żałowanie. Skrzywdzili cię, jak mogli, daj, pocałujemy, to przestanie boleć. Ofiara musi przyjmować z wdzięcznością nasze współczujące umizgi. Aha, i najważniejsze: musi być moralnie czysta. Wyzbyta zwierzęcości czy zwykłego ludzkiego okrucieństwa. Żeby rzeźbiarzowi jej pomnika nie wypadło z ręki dłuto.
Zło w życiorysie burzy obraz poszkodowanych. Tak się stało w przypadku włoskiej aktorki Asi Argento. Jeszcze rok temu udzieliła przełomowego wywiadu o molestowaniu seksualnym, stając się jedną z twarzy kampanii #MeToo. Oskarżyła Harveya Weinsteina o gwałt. To był początek końca tego producenta filmowego. Potem namawiała inne kobiety w Hollywood, aby przełamały zmowę milczenia i zaczęły głośno opowiadać o tym, co się dzieje w show-biznesie. Wspierał ją w tym partner Anthony Bourdain (znany kucharz i krytyk kulinarny, kilka miesięcy temu popełnił samobójstwo). Asia Argento zrobiła wiele, aby kobiety nie czuły się winne temu, że padły ofiarą jakiegoś oblecha. I co? Właśnie się okazało, że sama molestowała. Niepełnoletniego. Aktora z planu Jimmiego Bennetta. Cóż, starsza i bardziej znana koleżanka mogła przecież pokazać tym samym, kto tu ma władzę. Zapłaciła mu nawet za milczenie.