Wystąpienie Andrzeja Dudy w Leżajsku – to tam o Unii Europejskiej powiedział jako o „wyimaginowanej wspólnocie, z której dla nas niewiele wynika” – zostało już przenicowane i skomentowane na różne strony. Wyjątkowo twardej, jak na swoje maniery, odpowiedzi udzielił były prezydent Aleksander Kwaśniewski, określając wypowiedź Dudy jako „nieprawdziwą, niebezpieczną, sprzeczną z polską racją stanu”. Nie tylko on odebrał całą unijną część przemówienia Dudy jako zapowiedź – jeśli nie wyprowadzenia Polski z Unii, to, jak się obrazowo mówi, wyprowadzania Unii z Polski – a na pewno ignorowania i obrzydzania Wspólnoty.
Pytanie oczywiste: czy Duda tylko (co mu się coraz częściej zdarza) nakręcił się wiecowo i coś tam „palnął”, czy też niechcący wyraził publicznie to, o czym mówi się w gabinetach obecnej władzy? Zwolennicy, również w PiS, minimalizowania wagi tej deklaracji sugerują, że chodziło po prostu o rywalizację między prezydentem i premierem na retoryczny radykalizm i polityczną niezłomność. Inni wskazują na zamysł jakiegoś propagandowego uprzedzenia kolejnych kroków „wobec Polski” w procesie o naruszanie zasad praworządności z art. 7 Traktatu UE (właśnie objęto nim też bratnie Węgry). I można by pewnie interpretację mowy leżajskiej w tym miejscu porzucić, gdyby nie nieoczekiwane wystąpienie prezydenckiego doradcy Andrzeja Zybertowicza, który „palnięciu” nadał rangę śmiertelnie poważnej koncepcji geopolitycznej.
Profesor Zybertowicz pytany (w „Polska The Times”), o czym prezydent Duda będzie rozmawiał w Waszyngtonie z Donaldem Trumpem, powiedział, że prezydent RP jedzie tam z koncepcją Trójmorza jako Planu B wobec obecnej integracji europejskiej.