GRZEGORZ RZECZKOWSKI: – Czy, pana zdaniem, rosyjskie służby specjalne brały udział w zorganizowaniu afery podsłuchowej?
PAWEŁ BIAŁEK: – Jestem głęboko przekonany, że miały w tym istotny udział. Ale bardziej na zasadzie popchnięcia jednego kamyka, by zainicjować coś, co później zacznie żyć własnym, destrukcyjnym życiem. Rosjanie mieli motyw, szczególnie po tym, gdy Polska zaangażowała się w sprawy ukraińskie. Konflikt na Wschodzie osiągnął punkt kulminacyjny w marcu 2014 r., gdy doszło do aneksji Krymu. Polska głośno protestowała i domagała się nałożenia sankcji na Rosję. Pewnie gdzieś wysoko w Moskwie odbyła się wówczas narada, jak można by wyłączyć Polskę z tej aktywności. Ktoś ze służb mógł powiedzieć: nasz oddział na Syberii raportuje, że ma człowieka, który przyniósł ciekawe rzeczy. Po tym oczywiście musiała nastąpić analiza, co to jest, jaką ma wartość i jak ewentualnie można by to wykorzystać. Prawdopodobnie próbki nagrań trafiły w rosyjskie ręce na długo przed ich publikacją, by mogły zostać sprawdzone pod kątem ich autentyczności.
Nie przypadkiem pierwsze nagrania uderzały w ministra spraw wewnętrznych, który jako koordynator nadzorował wówczas wszystkie służby specjalne, a potem w szefa MSZ. Najpierw osłabiono służby, które miały badać aferę, następnie naszą dyplomację, która wspierała Ukrainę.
Ale co konkretnie świadczy o rosyjskim tropie w taśmach?
Wiemy, że Falenta musiał być pod okiem rosyjskich służb obecnych w każdej większej rosyjskiej firmie, tym bardziej paliwowej. W trakcie rozmów biznesowych z Rosjanami Falenta mógł się pochwalić, że ma ciekawe materiały. To człowiek, który łatwo mówi o sobie, o tym, co może, co wie i jak bardzo jest ustosunkowany. Trudno więc sądzić, żeby nie powiedział o nagraniach, tym bardziej że był petentem Rosjan, a mimo to wyjechał od nich z węglem, za który nie musiał płacić od razu albo nawet wcale.