W tym roku na węgrowskim Hubertusie, święcie myśliwych, nie było karety z bajki. Tej z zeszłego roku. To wtedy media obiegły zdjęcia bonzów kościelnych i partyjnych, między innymi biskupa Antoniego Pacyfika Dydycza i ówczesnego ministra ochrony środowiska Jana Szyszki, w karocy rodem z baśni Disneya: wielkiej, kulistej, w kształcie zaczarowanej dyni. Słowem – idealnej dla przewiezienia bajecznie bogatych dzieci na pokaz nowego filmu o Kopciuszku czy Królewnie Śnieżce. Bonzowie, widać było na zdjęciach, byli zachwyceni, kareta błyszczała i uświetniła swoim blaskiem i zawartością doroczne węgrowskie święto myśliwych.
Tylko że później internet śmiał się z tego przez ładnych kilka miesięcy. A właściwie do dziś się śmieje.
No więc tym razem karety nie było. Mimo że Hubertus jubileuszowy, bo dziesiąty, i to w 100-lecie odzyskania niepodległości. Trochę przez tę internetową bekę, trochę zapewne przez to, że film „Kler”, piętnujący m.in. proluksusową orientację polskiego Kościoła, bił kolejne rekordy oglądalności.
Właściciel karety pan Podniesiński, który na co dzień wynajmuje ją na „wesela, chrzciny, rocznice, komunie, randki, oświadczyny i inne okazje”, jak wypisał na wizytówce, w tym roku przywiózł ją do Węgrowa na lawecie tylko w celach reklamowych. W karocy siedzieli już nie hubertusowscy baszowie, a po prostu przyjaciele pana Podniesińskiego, popijając piwo z puszki.
– Dwa lata z rzędu brali – mówił pan Podniesiński, rozkładając ręce. – A w tym roku nic.
Dżentelmeni w czapeczkach
W tym roku Hubertus więc, choć jubileuszowy, upłynął dość smętnie, mimo pięknej pogody, w której Węgrów, przykryty złotymi liśćmi, wyglądał nie mniej bajecznie od karocy. Biskup Dydycz z węgrowskiego rynku do parafii ojca Pio musiał przyjechać zwykłym samochodem.