Kraj

11 listopada: a jednak osobno

Warszawski marsz Warszawski marsz Agata Grzybowska / Agencja Gazeta
Były może nadzieje, że będzie to dzień szczególny, na miarę wielkiej rocznicy, że przez choćby moment Polacy będą ze sobą, w zadumie nad cudem 1918 r., w pokłonie wobec wielkich rodaków, którzy tamtą niepodległość zdobyli, utrzymali i urządzili. Nic z tego.

Za sprawą polityki, za sprawą różnic ideowych, za sprawą faktów dokonanych i zapowiadanych wspólnota polska zamieniła się w zbiór kilku wspólnot, wobec siebie często wrogich. Można było ten dzień świętować w ramach tych wspólnot przede wszystkim, a czasami w przestrzeni otwartej (chociażby przy okazji odsłaniania pomników Ignacego Daszyńskiego czy Wincentego Witosa), na koncertach, na ulicach, w samorzutnej radości obywatelskiej i patriotycznej. Lecz w centrum uwagi pozostał galimatias i chaos, jaki wyprodukował obóz rządzący, na łapu-capu próbując uratować majestat państwa, powagę jego dostojników i najwyższych reprezentantów, uratować swoją legendę i politykę historyczną. Pojawiły się też w kontrze bądź w tle inicjatywy inne, odczytujące historię w inny sposób, a przede wszystkim całkowicie inaczej odczytujące sensy dzisiejszej polityki Polski i jej przyszłość.

Czytaj też: Innym udało się świętować bez partyjnej młócki

Haniebna kapitulacja przed nacjonalistami

W tym nieuporządkowanym zbiorze zdarzeń, gestów i słów można wychwycić kilka silnych znaków i znamion.

Państwo zarządzane przez Jarosława Kaczyńskiego w sposób doprawdy niezrozumiały skompromitowało się na kilka sposobów (choć nie brakuje opinii, że to jest cecha jego immanentna). Nie potrafiło wymyśleć i przygotować należycie – ogólnie i konkretnie – obchodów stulecia – mimo wydania milionów złotych.

Co się działo z marszem, z prezydentem w roli głównej, wzmacnianym przez premiera i ministra obrony narodowej, wiadomo.

Reklama