Po tym jak w Pruszkowie zanotowano ponad 20 przypadków zachorowania na odrę, sanepid uruchomił w tym mieście dodatkowe punkty szczepień. Przyjmuje dzieci nieszczepione albo niedoszczepione – czyli te, którym nie podano wszystkich niezbędnych dawek – i osoby dorosłe, które miały kontakt z chorymi. Ewentualnie – niezaszczepione na odrę dzieci, które mogłyby taki kontakt mieć. Wszyscy pozostali chcący się zaszczepić proszeni są o zgłaszanie się do placówek, w których mają lekarza rodzinnego. Rodzice dzieci z niekompletnymi szczepieniami dzwonią na potęgę, sami już też niezaszczepieni, bo odporność wygasła, dzwonią i frustrują się, że jako „niezwiązani z postępowaniem” nie mogą skorzystać z punktu w sanepidzie.
Wówczas dzwonią do swoich przychodni. Tam słyszą, że trzeba czekać.
W Warszawie i okolicznych miejscowościach czeka się miesiącami. Sytuacja od lat jest taka sama. Synowie pani Z. czekają już dwa lata. Mają wiele zaległych szczepień, a ona nie bardzo wie, co z tym zrobić. Przedostatnie podejście – jesień 2016. Zagapiła się i szczepienia już wtedy były mocno spóźnione. Na warszawskim Żoliborzu dostała termin na za rok. Wraz z końcem roku niechcący wyrzuciła notes, w którym zapisała dzień i godzinę. Nikt w przychodni nie potrafił odtworzyć daty wizyty. Panie powiedziały, że nie mają czasu przeglądać ksiąg na piechotę. Dostała nowy termin – za kolejne pół roku, w środku dnia, bo przychodnia szczepi przed południem. Dzieci wyjechały na wycieczkę szkolną, nie mogły przyjść. Kolejny termin ma na grudzień. W szczycie sezonu grypowego, więc różnie może być. Z. jest za szczepionkami, ale im trudniej je wyegzekwować od państwowej służby zdrowia, tym cieplej – od miesięcy – patrzyła na antyszczepionkowców.