List amerykańskiej ambasador w Polsce Georgette Mosbacher do premiera Morawieckiego wzbudził w obozie rządzącym, włączając w to zaangażowanych komentatorów, prawdziwą burzę. Mosbacher potępiła w nim szykanowanie dziennikarzy TVN, twórców słynnego materiału wcieleniowego ekipy TVN, demaskującego działalność środowisk faszystowskich. Wcześniej ambasador uczestniczyła w parlamentarnym spotkaniu przy ul. Wiejskiej, gdzie – to prawda, że dość bezceremonialnie, bez owijania w dyplomatyczną bawełnę – przestrzegała rządzących przed próbami ingerencji w rynek prasowy i telewizyjny.
Reakcje prawicy były bezcenne dla zobrazowania sposobu myślenia dzisiejszej elity władzy. Zarzucano Mosbacher, że broni po prostu interesów amerykańskiej firmy (właściciela TVN), choć inni przytomnie zauważali, że gdyby polski ambasador wstawiał się gdzieś za polskim biznesem, byłoby to potraktowane jako rutynowa działalność. Pojawiały się sugestie, aby pani ambasador odtworzyła sobie programy TVN z okresu amerykańskich wyborów i zobaczyła, jak był w nich traktowany jej dzisiejszy szef Donald Trump. Nie brak było odniesień historycznych: Polacy od 300 lat nie lubią być poniżani przez namiestników oraz ich posłańców, i gdyby Mosbacher trochę poczytała, toby się o tym dowiedziała. Zdarzały się wyrazy zdziwienia: kogo nam tu Trump przysłał, jak to pogodzić z braterstwem broni, z pochwałami amerykańskiego prezydenta wygłoszonymi w Warszawie, z tym, że PiS jest wiernym fanem Trumpa, niespecjalnie w Europie lubianego. Zdumienie szło dalej: przecież Trump generalnie nie znosi mediów, które – jako przeważnie lewicowo-liberalne – są mu zazwyczaj wrogie. Dlaczego zatem w Polsce przedstawicielka waszyngtońskiej administracji ich broni („puderciocia bredzi o standardach” – jak napisał jeden z prawicowych dżentelmenów, dziennikarz „Sieci”).