Niby Francja całkiem niedaleko od Polski, ale na (wzajemne zresztą) zrozumienie jej problemów widać to nie wpływa. Ruch żółtych kamizelek przedstawiany jest nad Wisłą raz jako protest przeciw podwyżkom cen paliwa, to znowu, szczególnie po zajściach w Paryżu, jako rewolta manipulowana przez skrajną lewicę i prawicę. Nie dajmy się zwariować. Wzrost cen paliwa był tylko kroplą, która przelała napełniający się od lat, coraz szybciej za prezydentury Emmanuela Macrona, rezerwuar społecznego niezadowolenia i poczucia niesprawiedliwości.
Skrajni fanatycy krążą oczywiście lub usiłują krążyć po obrzeżach masowego protestu, ich znaczenie jest jednak minimalne i sztucznie rozdmuchiwane przez rząd, żeby zniechęcić na razie neutralnych do łączenia się z kamizelkami. Notabene tłumaczenie jest tu mylące, gdyż słowo camisole przywołuje w historii Francji bardzo konkretnie kamizelkowiczów (camisards) – powstańców protestanckich z lat 1702–05. Lepsze byłyby kaftany, bluzy albo po dżokejsku kasaki. Ale nie o tłumaczenie tu idzie.
Czym jest i skąd się wziął żółty ruch? Miejscowi socjologowie dzielą francuskie społeczeństwo na ubogich (w tym kolorowe przedmieścia), klasę średnią i burżuazję (plus niedobitki arystokracji). Jak celnie pisze edytorialista „Marianne” Jacques Julliard: „Klasa średnia nie ma prestiżu bogactwa ani patosu biedy. Inaczej mówiąc, symbolicznie nie istnieje”. Nie tylko symbolicznie. Od lat kolejnych rządów jej problemy są zgoła niezauważane, a sami jej członkowie traktowani wyłącznie jako szara masa płacąca za wszystkich podatki. Wzruszające inicjatywy i programy podnoszenia standardów skierowane są z reguły do ubogich, tym bardziej że stanowią one antyrasistowskie alibi. Bogata burżuazja, do której należy 90 proc.