Artykuł w wersji audio
Zamiast tworzenia jednej dużej koalicji trwają próby zawarcia sojuszy cząstkowych, dwuczłonowych, zdobycia przewagi, która pozwoli na występowanie z pozycji siły. Przeciągany jest zwłaszcza PSL, choć w tej chwili chyba najbardziej prawdopodobna jest koalicja w wyborach europejskich ludowców z Platformą, na bazie wspólnej frakcji w europarlamencie, czyli EPP. Koalicja Obywatelska natomiast, jak ostatnio stwierdziła Katarzyna Lubnauer, to formacja stworzona jednorazowo na wybory samorządowe i obowiązuje tylko lokalnie, a na kolejne wybory trzeba tworzyć od zera nową. Opozycyjni liderzy dają do zrozumienia, że wiele się dzieje, tylko tego na razie nie widać. Pytanie tylko, czy zjednoczenie zdążą zobaczyć wyborcy.
Jednocześnie sondaże w ostatnim czasie dowiodły dwóch rzeczy: opozycyjne partie idące do wyborów oddzielnie na pewno nie pokonają PiS, ale decydując się na jedną listę, na pewno z partią Jarosława Kaczyńskiego wygrają, zarówno do PE, jak i do Sejmu oraz Senatu. To istotne badania, bo mierzą się tezą, iż „elektoraty opozycyjne nie dodają się prosto”, że „część nie zagłosuje na wspólną listę, bo nie zaakceptuje jednego z członów koalicji” itp. Jak się okazuje, mimo ewentualnych strat i tak szeroki sojusz antyPiSu – PO, N, SLD, PSL, w innej wersji także z Biedroniem czy Teraz! Petru – mógłby liczyć na 45–50 proc. głosów. Dałoby to wygraną nawet z koalicją PiS i Kukiz’15.
Sytuacja wydaje się więc politycznie, wręcz politologicznie, całkowicie klarowna: robimy wspólną listę, z programowym minimum i podziałem miejsc proporcjonalnie do średniej sondażowej (wybory samorządowe pokazały ich wysoką wiarygodność). Potem podział ministerstw adekwatnie do liczby posłów z poszczególnych koalicyjnych partii, jacy dostali się do Sejmu, może umówienie się na kolejne przyspieszone wybory po posprzątaniu po PiS. Ale w polskiej polityce nic nie jest proste. Dlaczego zatem do wspólnej koalicyjnej listy, zwłaszcza gdyby teraz miały się odbyć przedterminowe wybory, jest tak daleko?
Po pierwsze
Możemy powalczyć z PiS, ale nie za darmo. Wyborcom – przeciwnikom PiS wydaje się naturalne, że głównym celem opozycji jest pokonanie rządzącego obozu, a wszelkie inne okoliczności są trzeciorzędne. Ale z punktu widzenia szefa ugrupowania sprawa wygląda inaczej. On ma ludzi z konkretnymi oczekiwaniami, ambicjami, kłopotami i rodzinami. Sprawa radnego Kałuży, o którym pamięć nigdy nie zaginie, pokazuje, jaka jest rola jednostki w wielkich procesach. Niezaspokojenie w odpowiednim czasie osobistych potrzeb jednego człowieka zmieniło układ sił politycznych w kraju.
Po wyborach samorządowych po stronie opozycji od razu zaczęły się targi co do podziału wpływów i posad. Koalicjanci żądali miejsc w zarządach miejskich spółek, w radach i zarządach miast, województw i powiatów – nawet tam, gdzie wyborczo nie zdobyli nic. Pojawiła się zasada „cztery razy pięć”, czyli po pięć posad w czterech różnych segmentach publicznych. Choć trudno w to uwierzyć, podobne dyskusje zaczęły się także na poziomie podziałów ministerstw w przyszłym rządzie, stanowisk w urzędach centralnych oraz w spółkach Skarbu Państwa – po pokonaniu PiS na jesieni tego roku.
Obraz epickiej walki dobra ze złem, gdzie wszyscy poświęcają się dla szlachetnego celu pokonania groźby autorytaryzmu, jest ładny, ale nieprawdziwy. Istnieją setki małych, miejscowych interesów, rozgałęzionych i powiązanych ze sobą „transakcji” personalnych, które w szerszym planie wydają się kompletnie nieistotne, ale w istocie to od nich zależy wszystko, także jednoczenie opozycji. Można spokojnie przyjąć, że takie „drobiazgi” na poziomie lokalnym zabrały opozycji jakieś 90 proc. czasu i energii przed wyborami samorządowymi, jeśli nie więcej. Politycy i działacze może są zatroskani sprawami konstytucyjnego porządku, niezależności sądownictwa i parciejącej pozycji Polski w Unii Europejskiej, ale partyjny interes nigdy z tymi wartościami nie przegra. Ta transakcyjność dotyczy zarówno małych ugrupowań, jak i Platformy, która, według ostatnich informacji, zgłosiła się do prezydenta Wrocławia po posady za wyborcze poparcie.
Partie, im bardziej są wyprane z idei i programów, tym zacieklej walczą o wpływy i przewagi. Stają się bardziej grupami interesu niż nośnikami pryncypiów. Nie zrobią niczego, co w ich myślowym horyzoncie się „nie opłaca”. Nie istnieje zatem pojęcie wygranej z PiS za wszelką cenę. I jeżeli jakiś przeciwnik dzisiejszej władzy irytuje się, że nie obchodzą go ambicje Schetyny, samopoczucie Lubnauer czy kalkulacje Czarzastego, bo on chce tylko zobaczyć partię Kaczyńskiego na deskach, to nie rozumie, czym są dzisiaj partie – zakładami pracy, ubezpieczalniami, odbiorcami dotacji i subwencji, dworami liderów. To, co wydaje się politycznie możliwe, oczywiste i skuteczne, może się zatem nie zdarzyć.
Po drugie
To wojna PiS z Platformą, nasza chata z kraja. Część opozycji ustawia się w roli obserwatorów i recenzentów nie swojego pojedynku. Pojawia się przekonanie, że bije się dwóch, a wtedy może skorzystać trzeci. W ten sposób dzisiejszy konflikt polityczny, choć jego totalna, konstytucyjna, ustrojowa, także kulturowa natura wydaje się nie budzić wątpliwości, jawi się jako zadawniony spór na postsolidarnościowej prawicy.
Wielu jest zatem skłonnych głosić hasła walki z PO-PiS-em, jako zużytą dwuczłonową formacją, którą trzeba zastąpić czymś nowym, na razie nieistniejącym. Jednak w sytuacji, kiedy PO ma ok. 28 proc. poparcia, a następny w kolejności SLD ok. 6 proc. (reszta jeszcze mniej), takie podejście jest dość dziwaczne. Można jeszcze zrozumieć tę taktykę, jako próbę „usadzania” PO w ramach koalicyjnych negocjacji, ale problem w tym, że zaczyna to już funkcjonować jako polityczny przekaz dla wyborców, wyraźnie wzmacniany przez marketing obozu władzy. Uznanie, że PiS walczy z PO, a my się przyglądamy – przy fakcie, że PiS i PO razem mają pod 70 proc. wyborczego poparcia – rodzi pytanie, o co mają walczyć pozostali, na czym ma polegać ten bunt liliputów.
Może więc zaczyna chodzić o coś innego, czyli o boczny konkurs na największy „języczek u wagi” po wyborach parlamentarnych. Paweł Kukiz już zadeklarował, że właśnie o to w wyborach będzie zabiegał i dołączy po nich do siły, która zapewni mu realizację postulatów jego ruchu. Ale niewykluczone, że o to samo może w końcu chodzić Włodzimierzowi Czarzastemu, liderowi SLD, a nawet Władysławowi Kosiniakowi-Kamyszowi, prezesowi PSL. Politykom SLD zdarzało się wspominać o „niewykluczonej koalicji z PiS”, co potem dementował Czarzasty, ale wiarygodność tych dementi jest nieznana. Także w PSL niektórzy działacze co jakiś czas powtarzają tezę, że „koalicjanta ludowców wybiorą wyborcy”. Katarzyna Lubnauer, przy marnych wynikach Nowoczesnej, ma najmniejsze szanse w tych zawodach, ale może dołączyć do nieco większego liliputa. Biedroń walczy jeszcze o wszystko, potem urealni plany i wejdzie do prawdziwej gry.
Piotr Trudnowski na stronie Klubu Jagiellońskiego, think tanku bliskiego władzy, rysuje jeszcze inny wariant „języczka”: „W trójkącie PSL-Kukiz’15-Bezpartyjni Samorządowcy [którzy właśnie tworzą jedno ugrupowanie – przyp. MJ] może powstać w dłuższej perspektywie jakieś »nowe centrum« polskiej sceny politycznej. Powstanie bloku formacji centrowych o obustronnej zdolności koalicyjnej wydaje się niezbędne (…)”. Prof. Waldemar Paruch, strateg obozu rządzącego, mówi, że „zdecyduje 10 proc. wyborców”, i to o nich toczy się teraz najważniejsza walka. Może chodzi właśnie o wyborców „nowego centrum”. W każdym razie widać starania władzy, aby stworzyć formację tzw. środka, formalnie odrębną, nie do pozyskania w ramach elektoratu stricte pisowskiego, ale przydatnej przy sklejaniu przyszłego rządu. Pojawiła się zatem wiara, że nawet kilkunastu posłów da jakimś liliputom np. wicepremiera. Problem jest taki, że i tak pierwszy w kolejce do sojuszu z PiS jest Kukiz’15. Wciąż znacznie większe szanse na polityczne przetrwanie daje wspólna opozycyjna lista.
Postulowanie jednej listy wyborczej często jest traktowane jako sprzyjanie PO, bo „wiadomo, kto jest dzisiaj hegemonem”. To błędna interpretacja, co pokazały wspomniane na początku sondaże. Gdyby to SLD, PSL, Nowoczesna czy Partia Razem miały dzisiaj 28 proc. poparcia, wielu antypisowskich wyborców tak samo energicznie wzywałoby do stworzenia jednej listy. Nie mogą oni natomiast zrozumieć, dlaczego trzeba przegrać tylko z tego powodu, że akurat najsilniejszą teraz opozycyjną formacją jest Platforma.
Oczywiście nikt tej głównej antypisowskiej partii nie zwolni od przedstawienia w końcu wizji wielkiego nowoczesnego postpisowskiego społeczeństwa – łączącej wolnościowe wartości ze społecznymi oczekiwaniami – której nie zastąpią bieżące marketingowe zagrywki i łapanie rządzących za rękę. Bo konkrety zyskują moc, kiedy są otoczone całościową narracją. Wciąż jest to w PO odkładane, bo widać tam przekonanie, że pamięć wyborców jest krótka, dlatego trzeba rzucić wszystkie siły na ostatni moment. Ale to może być błąd, bo budowanie wielowątkowej politycznej opowieści musi trwać. PiS swoją snuł przez osiem lat, a Platformie zostało dziewięć miesięcy. Ponadto już widać, że partia Schetyny będzie musiała ustąpić na opozycyjnej ławce więcej miejsca, niżby to wynikało z proporcji sił, bo bez małych koalicjantów nie wygra z PiS. A z klęski koalicyjnego projektu i kolejnej kadencji PiS będzie rozliczana przede wszystkim PO i osobiście Schetyna.
Po trzecie
Platforma zjada przystawki, dlatego trzeba na nią uważać. To prawda, że sposób, w jaki PO załatwiła sprawę rozłamowców z Nowoczesnej z Kamilą Gasiuk-Pihowicz na czele, nie był, oględnie mówiąc, pokazem politycznego mistrzostwa. Dzisiaj politycy Platformy przyznają, że może byłoby lepiej, aby rozłamowcy stworzyli najpierw, albo w ogóle, sejmowe koło.
Z PiS od razu wyszedł przekaz, że Platformie nie wolno ufać, że będzie zjadać przystawki (wiedzą, o czym mówią, sami to przerabiali z Samoobroną i LPR) i ta teza została chętnie przejęta przez wielu komentatorów, także niepisowskich. Mniejszym partiom opozycyjnym posłużyło to zaś jako argument dla zahamowania koalicyjnych negocjacji, szukania poziomych porozumień, wzmacniania wspólnej pozycji wobec Schetyny.
Jednak to, co wydaje się racjonalne z punktu widzenia bieżącej taktyki, nie sprawdza się jako całościowa strategia opozycji. Adrian Zandberg stwierdzający, że „nie położy się na talerzu Schetyny”, ma swoją rację na poziomie opisu drzewa, ale myli się na poziomie lasu, gra zaś toczy się o las. Udział w zwycięskiej koalicji daje jakąś cząstkę władzy i wpływu na rzeczywistość, który można poszerzać w warunkach przywróconej demokracji. Pakowanie się w pewną przegraną dowodzi zaś jedynie braku politycznego instynktu.
Po czwarte
Opozycja po wygranych wyborach tak się pokłóci, będzie miała tak okropną sytuację, że może w sumie lepiej, by nadal rządził PiS. Ten przekaz zdobywa ostatnio coraz większą popularność. Już dawno temu taką tezę ogłosiła publicystka „Kultury Liberalnej” Karolina Wigura, która wyraziła obawę, że zwycięstwo opozycji w 2019 r. spowoduje, że PiS wygra kolejne wybory. Można było wysnuć wniosek, że lepiej już, aby opozycja nie wygrywała. To myślenie, w różnych wersjach, wciąż jakoś się plącze w publicznym dyskursie. Witold Gadomski, publicysta „Gazety Wyborczej”, napisał niedawno, że czeka nas „posępny 2020 r.”, bez względu na to, kto w 2019 r. wygra wybory.
Słychać dyskusje, czy odwracanie pisowskich zmian nie spowoduje większego chaosu niż ich utrzymanie. Część komentatorów trwoży myśl, jak to trzeba będzie nagiąć prawo, żeby usunąć z Trybunału Konstytucyjnego dublerów, ile wysiłku i zamieszania będzie się wiązać z doprowadzeniem sądownictwa i prokuratury do stanu zgodnego z zasadą trójpodziału władzy. Jakiej trzeba będzie brutalności, aby usunąć funkcjonariuszy propagandy z TVP. Czym to się będzie różnić od metod PiS? – padają niepokojące pytania. Smutek z powodu jeszcze niewygranych wyborów jest dojmujący. Nowa władza, która ewentualnie zastąpiłaby PiS po jesiennych wyborach, już teraz jawi się jako dramatycznie słaba, podzielona, bez idei, z pustymi szufladami, z gospodarczym kryzysem na karku. Właściwie już dzisiaj jest skończona, po co ją zatem wybierać.
Program powrotu do liberalnej demokracji jawi się jako mało atrakcyjny, nie na czasie, wbrew światowym tendencjom. Narastają wątpliwości, pojawia się jakaś polityczna melancholia. Politologowie i historycy idei stwierdzają, że liberalna demokracja w zasadzie się skończyła, trwa przejściowy chaos, po którym powstanie nie wiadomo co. Jeśli liberalna demokracja upada, jeżeli nie ma powrotu do „tego, co było”, to pojawia się zasadnicze pytanie o sens walki z PiS, którą to partię tylu ludzi lubi. Nie sprzyja to determinacji w tworzeniu zapory przed dzisiejszą władzą.
I po piąte
Te wszystkie dylematy dotyczą wyłącznie opozycji. To ona walczy nie tylko z rządzącym obozem, ale sama ze sobą. PiS niezachwianie wie, do czego dąży, a wyborcy tej partii głosują na nią, uznając, że cała reszta jest wykonalna w miarę możliwości. Ostatnio Jarosław Kaczyński stwierdził, że wybory parlamentarne w 2019 r. będą decydujące o przyszłości kraju na dekady, że powtórne zwycięstwo PiS sprawi, iż zmiany systemowe wprowadzone w ostatnich latach będą już nie do cofnięcia. Lider PiS powiedział rzecz oczywistą, choć może po raz pierwszy tak otwarcie. Wcześniej wszak wielokrotnie zauważali to inni politycy i komentatorzy.
Ale na wielu środowiskach teoretycznie opozycyjnych wciąż nie robi to wrażenia. Nie ma poczucia wyjątkowości tego politycznego sezonu. Wciąż jest włączony tryb zwyczajny: przegrupowania, próby pokonania wewnętrznych wrogów, przejęcia i podchody. Politycy opozycji udają, że są przejęci wyzwaniem historii, przed jakim stanęli. Może i zrobią to, czego oczekuje demokratyczna ojczyzna, ale muszą się zgadzać liczby „jedynek” na listach wyborczych, posady po wyborach oraz wyborcza kasa.
Duża część antyPiSu jest wciąż przestraszona, zapatrzona w sukces Kaczyńskiego. Nie widać w opozycji pewności siebie. To raczej wyborcy będą ją ratować, jak w ostatnich wyborach samorządowych. W średnich i dużych miastach ukazał się po prostu rzeczywisty układ sił, nie była to żadna sensacja. Tak to wygląda, kiedy nie działa ordynacja d’Hondta, wtedy PiS ma swoje 35–40 proc. a reszta – resztę. Tyle że w wyborach parlamentarnych działa d’Hondt i ta „reszta” musi wystąpić razem, aby osiągnąć ten sam efekt. W wyborach samorządowych wyborcy niejako sami połączyli opozycję, teraz z powodu ordynacji, to ona musi tego dokonać. Wydaje się to dziecinnie proste.
Przeciwnicy rządzącej dzisiaj formacji, mimo wszystkich swoich błędów, mają więc PiS na widelcu, zwycięstwo jest na wyciągnięcie ręki. Kaczyński też musi wiedzieć, że jego ugrupowanie w dostępie do władzy jest przeszacowane, ma więcej, niż normalnie powinno, ponieważ wyborcy PiS są w mniejszości. Że moment powstania wspólnej listy całej lub prawie całej opozycji to koniec rządów jego partii.
Wydaje się niewiarygodne, aby opozycja z tej szansy nie skorzystała. W przeciwnym razie zostanie ogłoszona – obiektywnie, bez żadnych złośliwości – najbardziej nierozgarniętą opozycją w tej części Europy. Na kierunkowe decyzje o koalicji, jeśli ma wystarczyć czasu na ugruntowanie się jej w zbiorowej świadomości, pozostaje kilka tygodni. Jeżeli koalicja nie powstanie na wybory europejskie, to potem będą wakacje, więc sojusz na jesienne wybory może wówczas naprawdę zaistnieć we wrześniu. Na półtora miesiąca przed pójściem Polaków do urn.